Strony

niedziela, 15 kwietnia 2012

Paryż 2012 - debiut w maratonie!

Po licznych bojach treningowych, kontuzji, ciężkim powrocie do biegania, nadszedł dzień wyjazdu do Paryża. Cała podróż zaplanowana od 12-16 kwietnia, gdzie start wypadał na 15 kwietnia. Była to nasza pierwsza wizyta z żoną w Paryżu, więc przy tej okazji chcieliśmy pozwiedzać.

W czwartek wylot i z małymi problemami (awaria metra), ale dotarliśmy do hotelu + wieczorne zwiedzanie okolicy. Piątek był dniem odbioru pakietu startowego i pełnym dniem zwiedzania (ale nie o zwiedzaniu ma być ten blog), napisze jedynie, że po całym dniu zwiedzania bolała noga, czyli kontuzja nadal nie dawała za wygrana? Sam już nie wiedziałem, czy to podświadomość płata figle... faktem było, że czułem delikatny ból. Martwiło mnie to strasznie, a moja biedna żona musiała słuchać - 'boli, nie boli, żeby w niedziele noga wytrzymała, żeby kontuzja nie wróciła'.

Odbiór pakietu poszedł bardzo sprawnie, żadnej kolejki z marszu od stolika do stolika, na zewnątrz były ustawione barierki do zapanowania nad kolejką, która jak się potem dowiedziałem ustawiła się w sobotę. Chwile pochodziliśmy po Expo, choć nie długo, miałem wszystko przygotowane, nic nowego nie potrzebowałem i nie planowałem kupować. Najdłużej spędziliśmy przy tablicy ASICS z wypisanymi imionami wszystkich biegaczy, niestety nie udało się znaleźć mojego, może następnym razem.

W sobotę wstałem i pierwsza myśl, będzie dziś bolało czy nie będzie. Zwiedzaliśmy do około 15, na 16 byliśmy już w hotelu, żeby odpocząć, zresztą cały dzień był tak zaplanowany, żeby za wiele już nie chodzić i więcej odpoczywać. Dla mnie najważniejsze było, że przez cały dzień nie odczułem ani przez sekundę bólu w nodze. Napawało mnie to wielkim optymizmem przed niedzielnym startem.

Wieczorem wszystko przygotowane, sprawdzone kilkakrotnie i spać o 22, z tym spaniem to i tak średnio wyszło, bo chyba emocje swoje robiły, więc więcej było przekręcania się z boku na bok.

Obudziłem się przed budzikiem, jakieś 20min o 5:40, więc pobudka i na śniadanie. Znałem już mean-u hotelowe, więc dzień wcześniej dokupiłem tylko biały serek topiony - mój niezastąpiony i sprawdzony zestaw śniadaniowy to - chlebek z białym serkiem topionym + miód. Na mnie ten zestaw działa świetnie, super się po nim czuje. Potem tylko przebrać się i jedziemy na start, z rana było trochę zimno, ale bez tragedii, niepokojąco pojawił się mały wiaterek, gdzie wcześniejsze dni były wręcz bezwietrzne.

W metrze i wszędzie dookoła pełno biegaczy, to nasz dzień!
Dojazd poszedł sprawnie, więc ostatnie pożegnanie z małżonką, szukam swojej strefy i jestem już w środku. Z każdą minutą coraz więcej ludzi. Czas przed startem przeznaczyłem na rozgrzewkę i postanie w kolejce za potrzebą (tak na wszelki wypadek).



Wreszcie 8:45! Start zrobiony został falami, dzięki czemu nie było aż tak tłoczno na trasie. Ja ruszyłem o 9:11 i wiedziałem o czym zapomniałem powiedzieć żonie. Mój start był opóźniony o prawie 30min, więc pytanie czy nie rozminiemy się na naszym pierwszym umówionym punkcie kontrolny - 12km. Telefonu nie mam, zresztą bardzo nie lubię biegać z czymś co jest cięższe od zegarka. Na maraton zabrałem też ipod-a nano, malutki, prawie go nie czuje, a uwielbiam słuchać muzyki podczas biegu.

Pierwsze 12km gdzie umówiliśmy się z żoną biegnę tempem ok 5:20, boje się, że jest to trochę za szybko, biorąc pod uwagę kontuzje i słabo przepracowany okres treningowy przez ostatnie 2 miesiące. Ale biegnie mi się bardzo dobrze i wydaje mi się, że i tak sam się stopuję, więc trzymam to tempo. Niestety nie spotykamy się z żoną, potem okazuje się, że ten start miał na to wpływ.


Kolejne kilometry, kolejny punkt z wodą (były co 5km), staram się łapać butelkę wody na każdym i napić się choć po łyku. Na 10km złapałem kawałek banana, ale kiepsko się po nim poczułem, więc na następnych punktach już nie jadłem.

Druga 10km jest trochę wolniejsza i tak połówkę maratonu robię w 1h55min, jest dobrze, czas z którego jestem zadowolony. Samopoczucie też całkiem dobrze i nic nie zapowiadało tego co miało się stać za jakieś 3km.... 23km czuję się bardzo kiepsko, sam się dziwię bo to przecież dopiero 23km, co się dzieje? Ale biegnę dalej, wolniej bo już delikatnie poniżej 6:00. 24 dalej ciężki kilometr, 25km - czuje, że ktoś 'wyciągnął mi wtyczkę z zasilaniem'. Szukam wzrokiem żony, katedra Notre-Dame to nasz kolejny punkt. Ktoś krzyczy moje imię, patrzę do góry, jest mój wierny kibic! Bardzo to spotkanie mi pomogło, zatrzymałem się nawet na chwilę, a co tam, możliwe że to jedyne spotkanie na trasie. Ale biec trzeba dalej, więc ruszam ....


Zaraz jest punkt z wodą  i moja jedyna myśl jak postawić się na 'nogi', łapię potężną garść rodzynek i je zjadam (uwielbiam rodzynki!), ruszam i czuje, że z każdym metrem wracają siły, tak jak by ktoś tą wtyczkę znów podłączył. A więc dalej, do celu!






Na 30km tak jak się spodziewałem, nie spotkaliśmy się z żona, za dużo ludzi (co oczywiście było wielką zaletą! Nigdy nie spodziewałem się że tak można dopingować biegaczy!) i jak się okazało nie zdarzyła by nawet dojechać. Z każdym kilometrem jest coraz ciężej, cała ciało mówi 'stop, nie che już, nie biegnij', a głowa - 'dawaj, dawaj już nie tak daleko'. I tak dobiegam do 33km, gdzie są izotoniki, łapie 1 i potem 2 kubeczek. Biegnę dalej, na 35km łapie butelkę z wodą, chyba nie chce mi się już nawet pić, ale odruchowo coś wypijam. I widzę zająca jakieś 200m przed sobą na 4:00h, chwila optymizmu może uda się dobiec w 4 godziny. Próbuję się utrzymać za zającem, ale nie daje rady. Nogi bolą już strasznie, a to już tak blisko, ale i tak daleko.



38km, już tylko 4 km do końca, spróbuje troszkę przyspieszyć, szybko zmieniam zdanie, boli i skurcz ostrzegł, żebym tego nie próbował. Kolejne kilometry, i ostatnie zakręty, jest widzę metę, o tak - ostanie 800metrów! Przyspieszam odruchowo, nawet o tym za wiele nie myśląc, delikatny skurcz, no nie, nie teraz, bije mocno w nogę i skurcz puszcza i.... dobiegam do mety!

Udało się, dałem radę!





Zegarek pokazuje czas netto 4:12:15 i dystans 42,46 km! Zmęczony i szczęśliwy, dumny że dałem rade! Muszę tu też dodać, że noga wytrzymała (ani razu jej nie poczułem na trasie biegu).

Odbieram upragniony medal i koszulkę 'FINISHER' za ukończenie biegu. Wychodzę ze strefy biegaczy i spotykam się z żona, znajdujemy się bez żadnego problemu. Odbieram pierwsze gratulacje!

Szybko się przebieram, bo jest zimno i ostatnie pamiątkowe zdjęcie na dowód, że się udało!





Oficjalny certyfikat