Strony

poniedziałek, 26 listopada 2012

Oddawanie krwi wciąga

To już 4 raz - razem oddałem już 1,8litra! Kolejne 450ml krwi oddane, krwi która mam nadzieje kiedyś komuś się przyda - może naiwnie, ale w to wierze. 



W tej sprawie są dwa fronty - taki jak moje poglądy i drugi mówiący o tym, że krew honorowych dawców krwi służy celą zarobkowym. I każdy wiedział, że pewnie część jest przeznaczona na ten cel... ale teraz możemy się na to nie zgodzić. Na formularzu przed oddaniem krwi możemy zaznaczyć 'wyrażam/nie wyrażam' zgody na to by moja krew została przekazana odpłatnie firmą farmaceutycznym do produkcji leków. Tym razem zaznaczyłem 'wyrażam zgodę', ale następnym razem muszę dopytać na co są przeznaczane pieniądze ze sprzedaży tej krwi i jeśli jest to jakiś 'szlachetny' cel, pewnie dalej nie będę miał z tym żadnego problemu.

Wieczorem poszedłem nawet potruchtać (5km) i wcale nie czułem zmęczenia, co nadal utwierdza mnie w przekonaniu, że oddawanie krwi nie ma większego znaczenia na formę biegacza, przynajmniej na moją formę.

Oddawanie krwi stało się dla mnie jak bieganie, tylko że biegać mogę znacznie częściej, a do kolejnej wizyty w punkcie krwiodawstwa trzeba poczekać kolejne dwa miesiące.

piątek, 23 listopada 2012

X Wielicki Bieg Niepodległości

... czyli 5 min mojej 'wielkiej sławy', z przymrożeniem oka....

Drugi tydzień roztrenowania (obiecałem sobie 3), a tu 11 listopad, tyle pięknych biegów jest organizowanych, no ale słowo się rzekło - nie wolno i tyle, organizm musi się zregenerować, żeby w następny roku był jeszcze silniejszy. Ale jest małe ale...

Ale w sobotę wieczorem na forum BiegamBoLubię Kraków pojawiła się informacja o biegu w Wieliczce, hmmm... czyli mieście, w którym mieszkam. Tu się jakieś biegi organizuje, a ja nic o tym nie wiem? Poszukałem trochę po internecie i rzeczywiście, jest taki bieg - X Wielicki Bieg Niepodległości (hmmm i to już 10 edycja!). Dystans ok 1km z metą oddaloną o około 300metrów od mojego mieszkania. Żal trochę, żeby nie wziąć udziału skoro tak blisko... trasa, którą codziennie pokonuje do biura na nogach - w sumie nawet krótsza. 1km raczej wielkiej różnicy dla roztrenowania nie zrobi, a może zrobi, no ale skoro tak blisko, skoro jedyny bieg jaki jest w moim małym mieście, a ja przecież biegacz jestem, to ja przecież biegam po tym mieście, po parku - no nie, trzeba wystartować!

W niedziele po powrocie z lekcji tenisa z synem, ubrałem się i na 30min przed godzina rozpoczęcia biegu potruchtałem na start i do biura zawodów, żeby się zapisać. Bieg bez opłaty wstępnej i bez pomiaru czasu. W połowie trasy spotkałem bardzo miłego starszego pana, który krzyknął, że bieg jest w druga stronę, odkrzyknąłem - 'zaraz będę tędy wracał'. Niby mało ważny aspekt, ale potem okazało się, że miałem jeszcze raz przyjemność porozmawiać z tym panem. Na starcie liczna grupka biegaczy.. i młodych i starszych. Bieg na takim dystansie przeznaczony jest dla sprinterów, czyli chyba nie bardzo dla mnie. Ale co tam... postanowiłem, że dam z siebie wszystko i zobaczymy.

Wystartowaliśmy, dwóch młodych chłopaków wyskoczyło jak z torpedy, okazało się że też wyskoczyłem na 3 pozycji. I od razy pomyślałem, że szybko to się zmieni. Po ok 400metrów okazuje się że dalej jestem 3 ejjj... co jest, oglądam się i czekam, pewnie zaraz z 2-3 osoby mnie wyprzedzą ale okazuje się, że to ja zaczynam wyprzedać biegacza przed mną. Dziwne trochę ale... no dobra - zostaje tylko jeden, który na jakieś 300-400m przed metą strasznie osłabł, ja biegnę cały czas swoje i pierwszy kilometr (w sumie ostatni) wychodzi 3:20.

Fajne uczucie, gdy się biegnie, a przed sobą masz tylko samochód pilot - w tym przypadku samochód straży miejskiej. Długo się za nimi nie nabiegłem, bo została ostania prosta 200m. Trochę szybciej 3:10 już tak na wszelki wypadek, żeby mnie nikt nie wyprzedził. Nikt mnie nie atakuje, więc przecinam linię mety.



Choć bieg z serii 'biegów bardzo lokalnych' to bardzo fajne uczucie przecinać wstęgę i to jeszcze w kolorach narodowych. Jak to się mówi pewnie pierwszy i ostatni raz! Szkoda tylko, że bieg pod patronatem burmistrza Wieliczki, a żadnej pamiątki z tego wygranego biegu nie mam. Od taki sentymentalny kawałek metalu (medale były dla każdego, to fakt), na który można spojrzeć za X lat i przypomnieć sobie, że udało mi się ten bieg wygrać.

Ale miało być 5min sławy, a nie 5 sekund na mecie.... i było! Podchodzi do mnie ten straszy pan, którego spotkałem w drodze na bieg w towarzystwie pani z lokalnej gazety "Głos Wielicki". Pani robi mi zdjęcie, chwile rozmawiamy, czego efektem jest zamieszony poniżej artykuł, więc jednak jakaś pamiątka na lata pozostanie.


Tekst o tym, że zwycięstwo w tym biegu było dla mnie wielkim sukcesem, trochę naciągany i nic takiego nie mówiłem, no ale w gazecie jestem, kłócił się nie będę.

Mam nadzieje, że te wielki sukcesy dopiero przed mną. Przygotowania już do nich zacząłem, a jakie to plany napisze następnym razem.



sobota, 10 listopada 2012

Frankfurt Maraton - Mój Wielki Dzień

Spania było nie wiele na noc przed maratonem, emocje swoje robią.
Wstawałem ok 6:30, tak żeby śniadanie zjeść na 3 godziny przed biegiem. Śniadanie, które mam sprawdzone i nigdy go nie zmieniam przed biegiem - ciemne pieczywo, serek topiony + miód. Gwarancja braku problemów żołądkowych na trasie - przynajmniej dla mnie.

Po śniadaniu, ubieram rzeczy przygotowane dzień wcześniej, przypinam numer startowy i na półtorej godziny przed starem wychodzimy z hotelu. Na start miałem 5min, więc byliśmy za wcześnie, ale ciężko było w hotelu usiedzieć. Rzeczy zostawiłem w depozycie na dużej hali, gdzie też zacząłem robić mała rozgrzewkę... w ciepełku jeszcze. Pogoda dopisała - jedyny minus to niska temperatura ok 2-3stopnie, ale brak wiatru i śniegu, który padał dzień wcześniej był duży plusem. Na 30min przed startem idę do swojej strefy, gdzie dalej się rozgrzewam - bo jednak zimno jest straszne. Plan na bieg to utrzymania tempa w okolicach 5:10min/km, czas końcowy to okolice 3:40 - 3:45.
Raport co boli, a co nie boli - okostna nie boli, piszczel nie boli - znów na start przeszło wszystko, chyba adrenalina też swoje robi. Przez cały bieg okostna i piszczel się nie odezwały, więc jak zwykle świetną prace wykonał Michał.




Odliczanie, wystrzał i ruszamy.. ruszam w pierwszej turze (start podzielony na 3 tury, co 10min), jakieś 6-7min po wystrzale... no to biegniemy, pierwsze 4-5km, jest bardzo ciasno, jestem za zającem na 3:44 i masa ludzi się obok nich tłoczy, wręcz uniemożliwiając wyprzedzenie i wpadnięcie w swój rytm, więc jest trochę szarpania tępa i udaję się wyjść przed zająców. Tam już jest tak luźno, tyle miejsca... więc biegnę swoim zakładanym tempem - nauczka na przyszłość, wystartować z końca strefy o 15min szybszej niż zakładany wynik, niż startować z początku zaraz za zającami, gdzie jest tłoczno.



Mijają kilometry, w zakładanym tempie, biegnie mi się dobrze i jedyne o czym myślę, to kiedy przyjdzie kryzys, w Paryżu odcięło mi zasilanie już na 25km. Teraz wiem, że jestem lepiej przygotowany, ale... zawsze jest to ale.

Na każdym punkcie biorę kubeczek z wodą i staram się przynajmniej pić połowę, od 15km biorę łyk wody i herbatę - jeszcze czuje smak tej herbaty... miam! Punkty z wodą, herbatą, izotonikiem od 30km, były już co 2,5km - naprawdę pod dostatkiem.
Ale dlaczego izotonik był gazowany? Tego nie mogę zrozumieć? Ok, sponsor ale jak dla mnie tego nie dało się pić podczas biegu. Spróbowałem raz, wyplułem i tylko woda, herbatka + chyba na 37km, złapałem kubeczek coli - dała przysłowiowego kopa, nie przepadam za cola, a ta smakowała wybornie.

Punkty żywieniowe... może wygląda, że marudzę, pewnie marudzę, ale mi strasznie brakowało rodzynek - były banany (pewnie to dziwnie zabrzmi, ale banany mi nie 'wchodzą', biegnie mi się po nich strasznie ciężko i żołądek wariuje) + żele owocowe, za żelami nie przepadam, ale nimi nie pogardziłem i na pewno pomogły. Było ich pod dostatkiem.

18km tu mieliśmy umówione pierwsze spotkanie z żona i mama żony (ładniej brzmi niż teściowa!) - miałem rodzinny team wspierający mnie na trasie. Spotykamy się na 19km i jaka niespodzianka, dostaje nowych skrzydeł. Mój team krzyczy moje imię, widzę flagę na której jest moje imię i miasto - DAMIAN WIELICZKA - łezka się kreci w oku!
Była to najpiękniejsza flaga na trasie. Odbieram od żony rodzynki i mknę jak na skrzydłach dalej. Flaga 'siedzi' mi przed oczami, przy tych rozmyśleniach mijają kolejne kilometry.
Następne spotkanie mamy umówione na 29km, hmm.. myślę, że uda się im dojechać, choć czasu mało... niestety na 29km się nie spotykamy, jak się potem okazało przebiegłem jakieś 5min przed ich przyjazdem. Metro było strasznie zatłoczone.



29km... a jak mi się biegnie? Dobrze, naprawdę dobrze, trzymam tempo, jest radość, że nie ma ściany, ze na razie nic nie boli.

Ale co się odwlecze to nie uciecze... zaczęło się na 33km - delikatnie mnie zalał pot, chyba nawet na jakieś 5min delikatnie przymroczyło, ale szybko przeszło, więc chyba to nie była 'ściana'. Biegnę dalej, biegnie się już ciężko i jedyna myśl jaką mam w głowie - już nie daleko, im bardziej zwolnisz tym dłużej będziesz się męczył, chce Ci się biegnąć z 15min dłużej... Nie! Nie chce mi się! Wolniej ale biegnę dalej...

38km - głowa myśli - mam w nosie jaki będę miał czas! Dochodzą mnie zające na 3:44, więc straciłem na ostatnich kilometrach. Próbuję utrzymać się za zającem, eeee tam.. za szybko, nogi mówią - nie. Może to tylko wrażenie, że szybko, może nie, mam to w nosie! Wtedy miałem.

Trzy najgorsze kilometry, na których tracę dużo, za dużo - 38 - 5:47, 39-5:51, 40-6:00, tutaj straciłem moje cenne sekundy, ale nie czułem tego, że jest tak wolno, wydało mi się, że jest ok, a może w ogóle mnie to wtedy nie obchodziło.


Zostało 2km, strasznie długie kilometry... nie chce już biegnąć, nie chce się zatrzymać, bo jak się zatrzymam to będę dłużej biegł, a już nie chce biegnąć - straszna logika! Widzę przed sobą dziewczynę, która biegnie tempem, które mi odpowiada.
I wydedukowałem - ona jest teraz moim zającem, ona przejdzie w marsz, też nie biegnę pomaszeruję, a co... teraz ona decyduje. Wybrałem dobrze, dość że trzymała tempo, to biegliśmy do końca i trzymałem się jej jak cień.Wróciłem na swoje tempo - 5:20!

Widzę ostatnią prostą... cholera! ale czemu taka długa, widzę zawieszone baloniki, które mówią że przy nich jest skręt na stadion, musi tam być i to będzie już koniec. Garmin, baloniki, garmin, baloniki ... tak chłopie, odpuść sobie ten zegarek, bo patrzysz na niego co 100m, więc nie patrze, myślę tylko o balonach i stadionie, to już blisko. Nagle słyszę moich kibiców, widzę moja flagę, jedyna na co mam siłę to podnoszę rękę do góry, macham. Zobaczyli mnie w ostatnie chwili, jak już przebiegłem, nie miałem siły, żeby się wracać.. podziękować z trasy... myślę tylko o balonikach, stadionie.... o dziewczyna mi uciekła... gdzie ona? o jest... muszę ją dogonić, doganiam, są baloniki i jest skręt i widzę metę.








Czerwony dywan, konfetti, czirliderki, przyciemnione światła, czerwone-niebieskie lasery, łapy same idą w górę - dałem radę, ciszę się jak dziecko tym momentem - fenomenalne przeżycie. Koniec maratonu w takiej scenerii, emocje dużo większe niż w Paryżu. Patrze na garmina, zatrzymuje 3:46 z groszami i ukłucie, ehh... mogłem gdzieś tą minutę zaoszczędzić. Biegu wyszło jakieś 200m więcej, musiałem nadrabiać na zakrętach.



I przejście po medal na koniec hali do wyjścia na zewnątrz, pierwsze schodki, boli. Zrobiła się mała kolejka do medalu, gdzie czekam z 5min, nie ważne - medal jest piękny na białej wstążce - cudo! Trzęsie mną strasznie, biorę folię i powoli dochodzę do siebie. Chyba w tym dniu nie było mnie stać na więcej. Od 30-tego któregoś km zaczął poleć mnie mały palce u lewej stopy, teraz boli jeszcze bardziej - to nic... pewnie trochę ucierpiał, zawsze mam problemy z tymi małymi palcami - żona proponuje odciąć, będzie problem z głowy i więcej miejsca w bucie, ale boje się że równowagę stracę ;)


W strefie biegacza - woda, herbata, izotonik (dalej nie wchodził!), bulion - przepyszny. Próbuję zjeść trochę makowca (dość ciężki po biegu, no ale...) po jednym gryzie czuje, że żołądek się upomina i mówi coś na zasadzie - 'daj mi to, a ja ci to oddam jeszcze szybciej'. Makowiec w kosz. Biorę piwo - ojjj tak, pyszne i przesuwam się do wyjścia ze strefy. Zimno więc warto się schować w hali gdzie jest depozyt. Szczęśliwie wychodzą ze strefy biegaczy, gdzie czeka tłum kibiców/rodziny i od razy wpadamy na siebie z żoną. Pierwsze gratulacje, moje podziękowania za kibicowanie i tą fenomenalna flagę. Robimy zdjęcia i idziemy do depozytu. Tam się przebieram i idę na masaż. Mały palec u nogi wygląda koszmarnie, ale po 3 dniach wrócił już do normy. Na masaż nie czekam dłużej niż 10min, bardzo dużo stanowisk i bardzo miło.






I to już koniec.. wracamy do hotelu, prysznic i ruszamy na zwiedzanie Frankfurtu.



Ukończyłem swój drugi maraton, poprawiłem życiówkę o 26min, zdobyłem nowe doświadczenie i już wiem jak pobiegnę następny maraton. Tak pobiegnę, nie wiem jeszcze gdzie.. może Rzym, może Barcelona, ale pobiegnę z tym nowym doświadczeniem, pobiegnę po nową życiówkę, a co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

Chciałem też podziękować mojej żonie i synowi za to, że umożliwili mi wychodzenie na treningi. Przeprosić, że czasem znikałem na długie wybiegania...

Dziękuję też Michałowi Kaczmarkowi (fizykoterapeuta), człowiekowi który ma 'złote ręce' i który znów musiał mnie 'składać' do tego maratonu.

Dziękuję wszystkim i proszę o więcej...
Nowy sezon przyniesie nowe wyzwania, a plany mam duże!






czwartek, 8 listopada 2012

Frankfur Marathon - dzień przed...

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany czas, zwieńczenia 6 miesięcy treningów - czas na maraton!
Stres przed tym maratonem był ogromny, dużo większy niż przed debiutem, sam nie wiem dlaczego. Na tydzień przed jedyne co mi się śniło, to rzeczy powiązane z bieganiem. Chyba nawet mózg zaczął płatać figla, bo poczułem niechęć do biegania - 'że mi się nie chce biegać, a po co, a na co...'
Oczywiście zdławiłem te głupie myśli, które już przeminęły - teraz mam 3tygodnie odpoczynku od biegania, obiecałem w końcu to swojej okostnej i już mnie ciągnie, żeby choć trochę, kawałeczek, odrobinkę pobiegać.

Ale wracając do maratonu... sama podróż na maraton to 'mały maraton'... w piątek po pracy (mojej i żony) wyjeżdżamy z Krakowa do teściów (okolice Radomia), tam zostaje najmłodszy z rodziny (syn Kubuś), ponieważ będzie miał świetne towarzystwo do zabawy z siostrzenicą, a ciągnięcie go na taka wyprawę - chyba mijało się z celem, trochę jeszcze za mało atrakcji. O godzinie 1 idę spać, żeby z samego rana wstać i jedziemy do Warszawy na lotnisko. Akurat lot i podróż do hotelu zajęła mało czasu, a expo było oddalone o 5min od naszego hotelu, więc bardzo blisko.

Odebranie pakietu poszło sprawnie, choć większość oznakowanie była po niemiecku (trochę mały support angielskojęzyczny, ale za to każda napotkana mówiła po angielsku, czego nie można było powiedzieć w Paryżu - tam z dogadaniem się po angielsku mieliśmy nawet problemu w Starback-u).

Co zawierał pakiet startowy.... stertę ulotek, oczywiście po niemiecku, upominki od sponsorów - cukierki Wicks i jajka - tak jajka, ugotowane, pomalowane na 4 kolory - jakieś takie dla atletów - osobiście zjadłem i różnicy nie poczułem. Ogólnie ujmując nic ciekawego się w tym pakiecie nie znalazło - oprócz worka/torby z logiem maratonu. Z drugiej strony, tak wygląda chyba większość pakietów startowych.

Po odbiorze pakietu, odebrałem jeszcze chipa i małe zwiedzanie expo. Nie szukałem niczego konkretnego, jedyne co chciałem kupić bo koszulkę techniczną z logiem maratonu z długim rękawem. Niestety rozczarowanie... nie było już dostępnych M-ek, to trochę moja winna, bo mogłem zamówić przy rejestracji i tego nie zrobiłem. Trudno, ale bardzo szkoda, na pocieszenie kupiłem sobie z krótkim, a co tam!

Ostatnim punktem była 'Pasta Party' na hali gdzie następnego dnia miały finishować tysiące biegaczy. Było dość tłoczno, więc zjedliśmy makaron, odebrałem napoje, które były przewidziane przez organizatorów.

I koniec, teraz czas na powrót do hotelu, czas na przygotowanie wszystkiego na następny dzień, sprawdzenie wszystkiego 5 razy, przestawienia zegarka i do łóżka, jutro wielki dzień.

niedziela, 28 października 2012

Frankfurt Marathon

Dałem rade!
Ukończyłem Frankfurt maraton z czasem - 3:46:09!
Drugi maraton i poprawiona życiówka o ponad 26 minut!




Relacja już wkrótce... dużo się działo - niesamowity finish na stadionie - czerwony dywan, przyciemnione światło, lasery, konfetti, czirliderki, flaga niespodzianka na 19km!
Zapamiętam ten maraton na całe życie!


niedziela, 21 października 2012

UEK

Czas na kolejny bieg treningowy, znów niestety zamiast wybiegania. Maraton już za tydzień, a okostna wcale nie chce dać za wygraną. Powoli zaczyna to podchodzić pod złamanie zmęczeniowe, ale jeszcze tydzień i potem obiecuję, że zrobię sobie porządną przerwę – planuję ok 3 tyg.

Bieg rozgrywany był na dwóch dystansach 3km i 8km – biegało się w kółko i mnie (wraz z Mateuszem) czekało 5 kółeczek. Nie myślę, że może to zastąpić ostatnie wybieganie przed maratonem, ale lepszy rydz niż nic. Pogada świetna, więc cała rodzinką jedziemy na Uniwersytet Ekonomiczny. Tam spotykamy się z Mateuszem i jego rodzinką - to już tradycja, że biegniemy razem. Rozgrzewka połączona z rodzinną zabawa - słoneczko pięknie świeci, więc cieszymy się tym czasem.

Dokładnie to już nie pamiętam, co ja robiłem... ale pozę mam dość dziwną.. ;)



Żony też miały swoje '5 minut', choć jakiś brzydki biegacz popsuł zdjęcie! ehh wszędzie ich pełno!



Planujemy najpierw wolny bieg – jak my to nazywamy ‘piąteczka‘ (5min/km), ale na starcie zaczynamy szybciej 4:18. Biegnie się bardzo dobrze. Pogoada świetna, co kółeczko widzimy żony z synami... i jak w takiej atmosferze zwolnić? Nie zwalniamy, trzymamy tempo w okolicach 4:20min/km.



Mateusz trzyma się mnie do 4 kółka, na ostatnim czuje dość dużą moc i przyspieszam, Mateusz trzyma wcześniejsze tempo, więc delikatnie mu odchodzę i mknę ostatnie kółko sam. Ostatni kilometr wychodzi 3:59.

Dawno mi się tak dobrze nie biegało... kończę z czasem 34:37, dobry prognostyk na maraton. 
Czas lepszy niż w Niepołomicach  i czuję, że rezerwy były jeszcze spore. Fakt faktem, ze pogoda też zupełnie inna.

I jeszcze małe wyjaśnienie - mina na mojej twarzy to... uśmiech, ponieważ oglądałem się za siebie z prawej strony, żeby nie dać się wyprzedzić już nikomu, a okazało się, że z lewej miałem sprintera - ale o tyle dobrze, że go nie widziałem, bo włączyłaby się chęć rywalizacji, a na tydzień przed maratonem mocny sprint nie jest wskazany.


Mateusz dobiega jakieś 30 sekund po mnie.



Bieg udany ze względu na pogodę i miło spędzony rodzinny czas, ale jakoś brakowało mi tej atmosfery 'biegania', tego 'święta'. Był bieg i po biegu... może to trasa - strasznie nie lubię biegać w kółko.

A po biegu szybki prysznic i jedziemy regenerować siły makaronami w Pizza Hut!
Węglowodany trzeba uzupełniać i kumulować na następną niedzielę.

Frankfucie jestem gotowy! Frankfurcie nadchodzę!

niedziela, 7 października 2012

Bieg Trzech Kopców

Kolejny bieg na którym nie mogło mnie zabraknąć, a dokładniej rzecz ujmując nas. Biegliśmy w 4-ech w tym biegu  - Mateusz, Marcin + jego kolega Radek z Hajime (http://www.hajime.com.pl).


Z założenia bieg miał być biegiem treningowym i tak go też potraktowałem - zakładane tempo to 5min/km. Niestety pogoda do kibicowania nie dopisała - żona z synem musiała przejść mały trening chodzenia po błocie.

Start biegu dość wolny, ponieważ była dość duża liczba biegaczy, wychodzi ok 6min/km – za wolno, trzeba przyspieszyć. Mieliśmy biec razem z Mateuszem i Marcinem, ale już na pierwszym kilometrze czekałem na nich ponad 20sekund i zadecydowałem, że biegnę sam. Miał być to trening zastępczy do wybiegania, ale że dużo krótszy, więc chciałem żeby był bardziej intensywny.
Nie mógł być też za szybki, ponieważ cały czas boli noga – piszczel + okostna.

Michał (http://fizjoterapia-kaczmarek.pl) świetnie już rozmasował, wynakłuwał i porobił wszystkie swoje cuda z piszczelem. zniknęły wszystkie zgrubienia, które zawsze tam były, sam nigdy ich dobrze nie byłem wstanie rozmasować, albo coś z nimi zrobić. Najbardziej w kość dawała okostna, która bolała niezbyt intensywnie, ale cały czas przeszkadzała po bieganiu i w trakcie. Jedyna rada to zrobić przerwę w bieganiu, ale jak tu zrobić przerwę, gdy maraton tak blisko i trenować trzeba. Starałam się na tyle ile to możliwe robić zamienne treningi – siłownia, basen.
Wracając do biegu biegło się świetnie, noga delikatnie dawała znać o sobie, ale nie tak, żeby bardzo utrudniać bieg. Z nieba lał się deszcz... dla biegaczy pogoda była bardzo przyjemna do biegania, ale jak pisałem dla kibiców niestety nie.

Na 7-8km spotkałem Piotra (znajomy z BiegamBoLubię), zamieniliśmy kilka słów, pogratulowałem mu świetnego debiutu w maratonie warszawskim (poniżej 4 godzin), zamieniliśmy słowo o naszym następnym maratonie we Frankfurcie i pobiegłem dalej. Jemu niestety odezwało się kolano, więc musiał zwolnić.

Kolejne kilometry miały bardzo przyjemnie, biegło mi się dobrze. Jedyny mankament to oznaczenia kilometrów na trasie, które w pewnym momencie różniły się o ok. 800m od stanu rzeczywistego. Przy krakowski ZOO oznakowanie kilometrów się wyrównało i końcówkę pobiegłem trochę szybciej, choć było delikatnie pod górkę - miałem duży zapas sił. Był to też dobry znak, dobrze rozłożyłem siły.

Na mecie medal, telefon do żony – byli już blisko. Czas zgodny z założeniem, średnie tempo wyszło 4:50, więc trochę szybciej niż zakładałem, ale w granicach błedu.



Wróciłem jakieś 200m przed metę, aby dopingować Mateusza i Marcina.
Potem wspólne zdjęcia, ciepła herbatka, posiłek i powrót, bo deszcz nas nie oszczędzał.
Cała rodzinka ubłocona, przemoczona - pojechała się suszyć do domu.

Podsumowując świetny bieg i tylko można żałować, ze pogoda nie dopisała – dla nas, gdzie zawody staramy się łączyć z miło spędzonym rodzinnym czasem, ładna pogoda do podstawa. Może za rok pogoda dopisze i po biegu zrobimy sobie mały piknik.


wtorek, 2 października 2012

2013 Virgin London Marathon - może za rok...

Niestety dostałem dziś maila, na którego długo oczekiwałem.... Wszystko się zgadza oprócz treści -

"We regret that we have to advise you that your application to run in the 2013 Virgin London Marathon has not been successful due to massive over-subscription."

Trudno, za rok spróbuje jeszcze raz. Alternatywa już jest i będę rozmyślał pomiędzy -
Maraton di Roma vs Marató de Barcelona


Narazie nie mam pojęcia, który wybrać, mam nadzieje że z czasem wyklaruje mi się odpowiednia opcja, ale to dopiero po maratonie w Frankfurcie. A mówiąc o maratonie, już pojawia się pierwszy 'stresik', przez chwile nawet przemknęła myśl, że szkoda iż nie wybrałem Warszawy, tyle znajomych osób biegło. No ale nic, czekam na swoją chwilę. I rozmyślam na jaki czas biec - próbować 3:30, czy trzymać się planu - 3:45. Druga opcja jest bardziej realna i myślę, że ona wygra, biorąc pod uwagę, że piszczele (jak przed poprzednim maratonem) dają niestety w kość. Michał Kaczmarek stawia mnie na nogi, więc myślę, że będzie dobrze.

Zegar tyka i już nie mogę się doczekać!

piątek, 28 września 2012

I Bieg Capgemini Run


Kontynuując biegowy weekend... w czwartek zapisaliśmy się z Mateuszem na 10km bieg - 3 kółka wokół Krakowskich Błoni (prawie 3 kółka, bo start był przesunięty o jakieś 500m od linii mety). 

Ale zanim zacznę opisywać co działo się na biegu, nie mogę pominąć mojej wizyty w sklepie biegacza... a to dlaczego? Ponieważ bieg miał być rozbieganiem butów i sprawdzianem jak biega się w skarpetach kompresyjnych, które miałem pierwszy raz w życiu na nogach.



Buty Asics GEL GT-2170 i powiem tylko tyle - była to miłość od pierwszego założenia.
Skarpety... dużo o tym czytałem i zdecydowałem się je kupić, ponieważ dość często mam problemy z łydkami. Cena akurat tych, które kupiłem (w sumie wybrałem, żona mi je kupiła!) była dość wysoka, ale CEP przeprowadził badania laboratoryjne i skuteczność ich jest potwierdzona, więc zobaczymy po dłuższym stosowaniu. W sklepie też dostałem instrukcje jak je zakładać, bo wbrew pozorom to nie taka prosta sprawa. Ale przy odpowiedniej technice, wkłada się je łatwo i szybko. Po dłuższym stosowaniu postaram się napisać kilka słów o moich wrażeniach.

Koniec chwalenia się nowymi nabytkami i wracamy do biegania...

Z racji, że syn miał lekcje tenisa, do biura zawodów zabieram się z Mateuszem i jego rodzinką. Moje wsparcie ma dojechać na koniec/po biegu. Bieg z założenia miał być spokojny i towarzyski, ustaliliśmy że 5min/km. W biurze zawodów odebraliśmy pakiety startowe + numery. W pakiecie startowym była zniżka 10% do sklepu biegacza, w którym robiłem zakupy dzień wcześniej... czy to oznaczy, że znów mam go odwiedzić...

Na miejscu byliśmy na ponad godzinę przed startem, więc był czas na długą rozgrzewkę i rozmasowanie łydki, która zaczynała odmawiać posłuszeństwa. Udało się ją rozmasować i w trakcie biegu już nie przeszkadzała. Była też rozgrzewka zaproponowana przez organizatorów - z rozgrzewką biegacza może i coś miała wspólnego, ale zdecydowanie była to rozgrzewką taneczna - jak bym miał zaraz sambę tańczyć.

Po 'sambie' idziemy na linie startu i wtedy pada pomysł, że może pobiegniemy trochę szybciej - dla Mateusza to pierwsza dycha (w sumie dla mnie druga!) i chce zejść poniżej 47minut.
Mnie jak zawsze na starcie dopisuje optymizm, więc jeśli noga nie za boli, to czemu nie.
Ustawiliśmy się myślę, gdzieś w połowie stawki i przez start przebiegliśmy jakieś 12-13sekung po wystrzale. Jak później się okazało, nie było pomiaru czasu netto, a jedynie brutto.

Pierwszy i drugi kilometr wedle założeń - 4:42, podobnie trzymaliśmy tempo na kolejnych 4:52, 4:46, 4:46, 4:57- 6km wypadł najgorzej - Mateusza złapała kolka, a mi rozwiązał się but (nie wiem jak to możliwe!). Osobiście czułem się świetnie i prawie w ogóle nie zmęczony - Mateusz chyba tak dobrze się nie czuł, ale już wcześniej się zgodził, że na ostatnim kółku przyspieszamy, więc nie miał wyjścia.
Kolejne kilometry wychodzą 4:28, 4:24, 4:29 i ostanie, na którym rozłączamy się z Mateuszem - 4:03.
Garmin pokazuje 46:17, brutto 46:29. Mateusz dobiega za mną ok 40sekund później z czasem brutto - 47:12. I jaka szkoda, że nie było pomiary netto, bo pobiegł w 46:59/47:00, więc plan wykonany.



Na mecie medal - muszę przyznać, że ładny. Wynikło też małe zamieszanie odnośnie wydawania posiłku po biegu dla biegaczy... wydający żądali bloczków, które rzekomo miały być w pakiecie startowym - na pewno ich nie było. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła i posiłek był wydawany bez bloczków. W losowaniu nagród znów nie dopisało szczęście, ale w końcu wczoraj byłem w sklepie biegacza i mam zniżkę, a zima za pasem i parę rzeczy dalej brakuje!

I jeszcze kilka słów o butach - czułem się jak bym płynął, same mnie niosły, odbicie, amortyzacja - wszystko idealnie. Chyba znalazłem buty, w których będę biegał i biegał, a potem znów wrócę do tego modelu. Wiem, że to tylko 10km, ale wrażenia mam super. Zobaczę jak sprawdzą się na długich wybieganiach.


 

wtorek, 25 września 2012

I Bieg Charytatywny Tesco Dzieciom


Weekend zapowiadał się biegowy i taki też był... biegowo - rodzinno - towarzyski.

W sobotę zaplanowany był trening Biegam Bo Lubię i zaraz po treningu, start w biegu na 3.5km. Całkowity dochód z biegu przeznaczony był na doposażenie świetlicy dla dzieci w Klinice Onkologii i Hematologii Szpitala Dziecięcego w Prokocimiu. Cel szlachetny, więc chciałem w tym biegu uczestniczyć.

Trening BBL Kraków zawsze zaczyna się o 9:30, więc o 9 podjechałem na Krakowskie Błonia, aby odebrać numer startowy i uiścić opłatę. Przy tej okazji spotkałem nie małą grupkę BBL-owiczów.
Zapisaliśmy się do biegu i razem z Piotrem i Ania (których miałem okazję lepiej dzięki temu poznać), zrobiliśmy sobie trucht na stadion na Groble i dołączyliśmy do treningu. Musieliśmy go skrócić o ok. 30min. i o 10:30 ruszyliśmy z powrotem na Błonia.

Mój plan na bieg.... hmmm dość bez planu, po prostu... biec. Myślałem żeby zrobić jakieś 5min/km, bo noga delikatnie jest dalej naciągnięta i z zaleceń od Michała Kaczmarka dostałem, że nie wolno szybciej niż 4min/km, więc życiówki nie będzie, delikatnie.

Stając na starcie, oczywiście plan, planem i adrenalina zawsze zadziała i ruszyłem... za szybko.
Pierwszy kilometr 3:57 - i zacząłem wewnętrzną rozmowę - 'gdzie Ty chłopie się tak spieszysz!'. Co dziwne już miałem poczucie, że mi się 'nie chce' biegnąć, jakiś taki słaby jestem... i wtedy wpadła mi złota myśl do głowy - 'tak, tak, a wczoraj kto krew był oddawać, zwolnij bo nawet tego nie dobiegniesz, a wcześniej na treningu ponad 6km już wyszło...'

Porozmawiałem sobie sam ze sobą (macie tak czasem, czy to ze mną tak źle już?) i mądrzejsza strona przegadała tą optymistyczną! Zwolniłem trochę i już poczułem, że tym tempem mogę biec - jest ok. Kolejne kilometry wyszły po - 4:17, 4:15 i ostatnia połówka była szybsza 4:00, ale bez żadnego finiszowania. Po prostu dobiec i koniec. Wszystko razem wyszło 14:39, czyli doczłapałem do mety.





Miłym akcentem było to, że jako team braliśmy licznie udział w tym biegu, oraz to, że Ania z BBL Kraków zajęła drugie miejsce - gratulacje!

Niestety w losowaniu nagród, nie dopisało nam szczęście, co odzwierciadlił komentarz - 'Jak  sobie nie wybiegamy to nic nie dostaniemy!', ale ja sobie powetowałem to losowanie, bo tego samego dnia odwiedziłem Sklep Biegacza!







piątek, 21 września 2012

Oddawanie krwi - to już trzeci raz

Dziś rano oddałem kolejne 450ml krwi, a że była to moja trzecia wizyta w punkcie krwiodawstwa, mam już na swoim koncie oddane ponad 1litr krwi.

Planowo krew chciałem oddawać tydzień wcześniej, ale że złapał mnie mały katar, wolałem aż wyzdrowieje i nie będzie żadnych przeciwwskazań. Dziś całość razem z dojazdem nie zajęła mi więcej niż godzinkę. Byłem ok. 5min wcześniej, niż godzina otwarcia (7:30), a więc udało się, że byłem pierwszy. Standardowy formularz do wypełnienia, potem sprawdzenie poziomu żelaza we krewi, badanie kontrolne i na fotel. Igiełka w żyłę i po paru minutach było po wszystkim.

Dziś bardzo spodobał mi się komentarz pani doktor - która jako już druga osoba tego dnia pytała, czy potrzebuje zwolnienia z pracy. Jak wiadomo mógłbym je pokazać jedynie sobie, więc... szkoda papieru. Pani doktor stwierdziła, że 'w piątki to zazwyczaj są osoby po zwolnienie, bo sobie weekend wydłużają'. W sumie jak tak policzyć, to można mieć 6 dni dodatkowego urlopu w ciągu roku, oczywiście jeśli praca i pracodawca na to pozwala.

Ale wracając do tematu, po oddaniu krwi, paczuszka (8 czekolad, mała szynka, soczek w kartoniku) i kawka podana na wzmocnienie. Wypiłem kawkę, posiliłem się czekoladą, pożegnałem... i do zobaczenia za dwa miesiące!

Tak jak kiedyś już pisałem, mimo różnych opinii o oddawaniu krwi wierzę, że moja krew jest w stanie komuś pomóc (ratowania życia to pewnie za dużo powiedziane). Nie chodzi tu o zwolnienie z pracy (i tak z niego nie korzystam), nie chodzi o czekolady (choć oczywiście je lubię - mleczne!) - chodzi o to, że mnie nic to nie kosztuje, organizm regeneruje się bardzo szybko, a mam nadzieję, że komuś pomagam, że robię coś dobrego. Tego poczucia nie zabierze mi nikt!

środa, 19 września 2012

Bieg 7 Dolin - Krynica Zdrój

Kolejny debiut, kolejny z delikatną kontuzją... tradycja czy fatum? Na maratonie noga wytrzymała, a na biegu górskim... zaraz się dowiemy!

Start w Krynicy nie był zaplanowany na długo przed, ale gdy dowiedziałem się, że jest taki bieg z przyjemnością się zapisałem i namówiłem na ten bieg Mateusza. Ale po kolei....

Wyjazd z Krakowa o godzinie 21 całą rodzinką, w Krynicy meldujemy się na 23. Mateusz pojechał wcześniej, więc dzielnie reprezentował mnie na odprawie i odebrał mój pakiet startowy - za co serdecznie dziękuję! Pokój też mieliśmy już przygotowany, więc szybko do łóżka i budzik nastawiony na godzinę 2:00.
Spania za wiele nie było, bo sąsiedzi za ścianą mieli 'piątkowy wieczór', ale dzięki temu byłem pewien, że nie zaśpię. Zresztą trema przed biegiem, też robiła swoje i było ciężko usnąć.
Godzina druga budzik. Małe sprawdzone śniadanie - ciemne pieczywo żytnie, biały serek + miód, do tego herbatka. Zostało ubrać się, garmin na rękę i czołówkę na głowę, na drogę pamiątkowe zdjęcie, całus od żony i idziemy na krynicki rynek.



Założenie przed biegiem są takie - biegniemy razem z Mateusze, robimy sobie mały test przed naszym 'Wielkim Planem Startowym', który ma mieć miejsce 31maja - Rzeźnik. Biegniemy spokojnie - ja jestem posklejany po kontuzji, a Mateusz hmmm... najdłuższy jego bieg narazie to 10km... więc bieg na 33km to będzie mocny akcent, bardzo mocny bym powiedział. Ale że chłopak ma potencjał to damy rade!

Krótka rozgrzewką, a potem już poszło wszystko błyskawicznie..
godzina 3:00 start na 100km - ehh marzenie, które kiedyś trzeba będzie spełnić...
3:10 - 66km,
3:20 - ruszamy, spokojnie, raczej nikt się nie wyrywa, więc biegniemy spokojnie, już po pierwszym kilometrze zaczyna się podbieg/podejście. Chwile biegniemy, potem przechodzimy w marsz. Naszym planem było biec 'po płaskim', a podejścia robić marszem.

Wspinamy się na Jaworzynę - czuję się wyśmienicie, noga nie boli i aż mam ochotę rwać do przodu. Chwała, że Mateusz mnie trochę stopował, bo inaczej z nogą mogło być różnie.
Na Jaworzynie trochę wieje, w sumie to dość mocno. Potem zaczyna się deszcz. Ale osobiście lubię jak pada, lepszy deszcz niż słońce. Błotka tylko trochę się robi i ślisko - ale tutaj buty sprawują się świetnie.
I tak mija kolejny kilometr za kilometrem, bip za bip-em z garmina - to był taki wyznacznik, którego Mateusz pilnował jak oka w głowie, żaden bip nie mógł umknąć jego uwadze.
I tak docieramy na Hale Łabowską.

Bufet zorganizowany i zaopatrzony bardzo dobrze - mi najlepiej przypada do gustu - herbatka, czekoladki, izotonik i rodzynki. Posileni i zaopatrzeni ruszamy dalej.

Mateusz miał mały kryzys na 8-9km i trochę o niego się bałem, ale to tylko 2km - gdzie przyszło mu do głowy pytanie, które zawsze nas nawiedza - po co ja tak się męczę, po co biegnę? Potem już było dobrze, a po 20km - tak jak by w niego wstąpiły nowe siły i ruszyliśmy dobrym tempem.
Ale niestety oddzywa mu się kolano, które najgorzej dawało o sobie znać na zbiegach. Po drodze, dostajemy opaskę elastyczna od biegaczy - za co im bardzo dziękujemy. Mateusz owinął kolano i zmierzamy dalej do mety. Tak docieramy do schroniska Cyrla, które mijamy po naszej lewej stronie.

Mateusz ze względu na kolano chce mnie wysłać samego w dalszą drogę. Mam siły i mogę biec szybciej, ale nie ma takiej opcji - razem zaczęliśmy, razem kończymy. Z trasy Mateusz nie schodził, więc ważniejsze jest dla mnie ukończenie biegu razem, niż parę minut mniej na mecie.

Naszym przewodnim hasłem staje się 'płasko!' - podobno go nadużywałem. Na 'płasko' był bieg/trucht.
Zbieg do Rytra jest ciężki i stromy, idzie nam to powoli, ale nie tylko nam, większość biegaczy ma problemy z tym zejściem. Niestety dla Mateusza właśnie te strome zejścia dają się we znaki - kolano tego nie lubi. A później już został tylko asfalt - garmin pokazuje 32km, więc do końca powinien być tylko kilometr. Dla pewności pytamy strażaka - 'został kilometr'. Super, jak kilometr to biegniemy, trzeba wbiegnąć w końcu na tą metę. Zegarek pokazuje 33km - hmm miał być kilometr, kolejny strażak kolejne pytanie - 'za ile ta meta?' - 'no jeszcze kilometr'... ok, na metę trzeba wbiegnąć, cały czas biegniemy. Dopingujemy się nawzajem - garmin pokazał 34km... - znów pytamy - 'już tyko kilometr', znowu!?... ale tutaj akurat odpowiedź okazała się prawdziwa i na 35km docieramy do mety. Po drodze jeszcze mobilizuję jednego z biegaczy, który też pytał o metę, która przesuwała się o kilometr. W wesołym towarzystwie wpadamy na metę!

Zadowoleni, że się udało! Test wypadł dobrze - bieg skończyliśmy razem, jak by to powiedzieć na dobre i złe! Jedyne zmartwienie to kolano Mateusza - na szczęście parę dni później okazuje się, że było tylko przeciążone, nie ma kontuzji - 3-4 dni przerwy i powrót do treningów.

Nasz 'support' dojechał jakieś 5min po naszym dotarciu do mety.
Odbieramy pierwsze gratulacje, robimy zdjęcia.







Podsumowując - bieg uważam za bardzo udany - zupełnie inaczej się biegnie, gdy biegniesz z kimś - możesz pogadać, pożartować - w ogóle nie czułem upływu czasu. Nie było parcia na wynik, bo nie o to chodziło. Sprawdziliśmy się, że możemy razem wystartować w Rzeźniku, a co nam z tego wyjdzie... czas pokaże.

Nie mogę też pominąć faktu, że dzień później syn Jakub razem z Filipem (syn Mateusza) startowali w swoim biegu na 400m.

Tata oczywiście jest dumny z tego faktu - BARDZO!






piątek, 7 września 2012

Bieg 7 Dolin - na dzień przed...

A dokładnie mówiąc na kilka godzin przed... czy to zapowiedź przyszłej relacji?
Nie do końca, chociaż w pewnym sensie też. Ale od początku....

Na dwa tygodnie przed moim debiutem w biegach górskich, który zaplanowałem na Bieg 7 Dolin w Krynica Zdrój na dystansie 33km, wyjechałem na wakacje. Oczywiście zabrałem buty do biegania i wszystkie potrzebne rzeczy, inaczej przecież nie można! Niestety czułem też mały, ale nieprzyjemny ból po zewnętrznej stronie z tyłu kolana. Wakacyjne bieganie więc odpuściłem, już wcześniej się nauczyłem, że jak boli to się nie biega i tyle. W zamian codziennie basen i próba wyleczenia kolana.

Bieg 7 Dolin za 2 tygodnie....

Tydzień minął, czas na powrót. Siedząc na lotnisku nadzieje na to, że pobiegnę prawie umarła - noga dalej boli i to co gorsze - ból się nasila, a przecież przez tydzień nie biegałem.

Ale że nigdy nie daje łatwo za wygraną, już na wakacjach sprawdziłem, że warto udać się do mgr Michała Kaczmarka - http://fizjoterapia-kaczmarek.pl

W poniedziałek telefon z samego rana i umówiłem się na wtorek na 8:00 na konsultacje. Mój optymizm zmalał już prawie do zera - noga boli, a start w nocy z piątku na sobotę. Cuda się przecież nie zdarzają, a może się zdarzają... najgorzej czułem się z tym, że namówiłem kolegę (Mateusza) na ten bieg i mieliśmy biec razem.. miał być to przedsmak tego co czeka na w przyszłym roku. Bardziej bałem się o niego i czy da rade, a tu los przekornie pokazał, że problemy zaczęły się po mojej stronie.

Wtorek wstaje o 6 rano, wyjazd z domu o 7 - za godzinę z groszami to przecież dam nawet radę dobiec... autem spóźniam się 25min!
Na szczęście Michał jest wyrozumiały (szybko przeszliśmy na 'Ty').

Po konsultacji, badaniu i całym wywiadzie, diagnoza - drobna kontuzja sprinterska (jakieś włókienka się delikatnie ponadrywały). Miałem też takie przypuszczenia, bo właśnie z Mateuszem zrobiliśmy sobie jakieś dwa tygodnie wcześniej dość mocny sprint.

Czas teraz na najlepsze - mówię, że chce startować w Krynicy w dość ciężkim biegu... i w sumie tutaj reakcja mnie zaskoczyła, bo spodziewałem się odpowiedzi - że nie można, że leczenie będzie trwało itp. Ale tego można się spodziewać po kimś kto się sportem nie zajmuje. Michał Kaczmarek to osoba, która zna się na rzeczy. Przez 3 dni miałem wzmożone rehabilitacje, które trwały ok. 1,5h - wbijanie igiełek, masaż, elektoro-dźwięki, laser, prąd, a w czwartek jeszcze zostałem posklejany niebieską taśma. Rzecz niemożliwa stała się możliwa, w piątek rano miałem wyjść na ok. 8km i sprawdzić co będzie działo się noga. Jak będzie boleć - niestety trzeba odpuścić start.

Piątek rano - ubrałem się i idę testować... zrobiłem rozciąganie i ruszyłem, pierwsze kilometry spokojnie, bólu nie czuje. Porobiłem kilka szybszych sprintów - dalej nic. Garmin pokazał 8km, noga nie boli, jutro start! Optymizm i humor powrócił!

Od tej pory na pewno z każda kontuzją (choć mam nadzieje, że nie będzie ich za dużo) będę wracał do Michała, jestem pod wrażeniem jak można kogoś postawić na nogi w 3dni. Dla mnie profesjonalista w każdym calu! Serdecznie mu dziękuję i staje na starcie... Jutro wielki dzień!






sobota, 4 sierpnia 2012

Herzlich Willkommen Frankfurt

Po długich i burzliwych przemyśleniach, zapadła decyzja, gdzie pobiegnę maraton jesienią. Decyzje o tym, że chce przebiec kolejny maraton, podjąłem kilka dni po pierwszym maratonie, w czasie kiedy jeszcze nie byłem w stanie normalnie się poruszać i schodzić po schodach. W Paryżu chciałem złamać 4h, nie udało się, ale że był to debiut i do ostatniego dnia miałem problemy z nogą po kontuzji, wynik i tak był całkiem całkiem.

A kiedy skończę z bieganiem maratonów (jeśli kiedyś skończę!)... może jak osiągnę czas poniżej 3:30, a szybko to chyba nie nastąpi (a jak nastąpi tą pewnie przesunę znów to granicę o 15min w górę).

Do wyboru były trzy maratony - Amsterdam, Frankfurt i Warszawa.
Czytając relacje i opisy, najbardziej przekonał mnie Frankfurt - ten finish na stadionie podobno jest niesamowity.
Na bohatera narodowego jeszcze przyjdzie pora - na chwile obecną nie jestem też przekonany do biegania maratonów w Polsce (półmaratony jak najbardziej) - wrażenia po paryskim maratonie są tak duże, że chce aby przebiegnięcie maratonu było wielkim świętem. Tłumy kibiców jakie były w Paryżu to coś nie samowitego i mnie coś takiego się podoba. Gdy już przywyknę do biegania bez dużej liczby kibiców moim pierwszym maratonem będzie Cracovia Marathon - ale to dalekie plany.

Dlaczego nie Amsterdam... sam nie wiem... ale co się odwlecze to nie uciecze.

Numer startowy nadany, rejestracja potwierdzona, operacja Frankfurt rozpoczęta!

---------------------
Start number: 9817 

Forename: Damian 
Name: Marciniec
Event: BMW Frankfurt Marathon 2012
Category: Marathon
Date of the event: 28. October 2012

piątek, 13 lipca 2012

Oddawanie krwi.. poraz drugi

Od ostatniej mojej wizyty w punkcie krwiodawstwa minęło już ponad dwa miesiące, więc zaplanowałem kolejna wizytę na piątek 13... najlepiej pasowała w grafiku, a że nie wierze w teorie spiskowe dotyczące pecha, data mnie nie przeraziła.

Jako już 'doświadczony' krwiodawca wiedziałem co i jak, więc cały proces poszedł znacznie szybciej niż za pierwszym razem. Może oprócz czekania na panią doktor, która spóźniła się jakieś 30min - tłumacząc że była na zastępstwie... no cóż wierze na słowo.

A jak wygląda cała wizyta w punkcie krwiodawstwa? Małe 'how to' punkt po punkcie.


1. Witamy się z Panią przy biurko z dowodem osobistym.
Jeśli to jest kolejna nasza wizyta, Pani ma już naszą kartę, więc tylko ją wyjmuję i notuje to co trzeba. Jeśli pierwsza, chwilkę zajmie zanim nasza karta zostanie przygotowana.
Tutaj też pada pytanie - "Piszemy zwolnienie do pracy?"
Zazwyczaj pada odpowiedź twierdząca, mnie niestety nie dotyczy, bo sam sobie zwolnienia nie pokaże... chociaż, Pani sugerowała, że warto zabrać i pokazać żonie, zawsze to jeden dzień wolny od prac domowych ;)

2. Dostajemy formularz z pytaniami o różne choroby, wyjazdy egzotyczne, kontakty seksualne itp. Cały formularz to 2 kartki A4, pierwszy raz czytałem go bardzo dokładnie - słowo w słowo, za drugim razem już odruchowo, wiedziałem czego dotyczy, więc poszło szybciej. Formularz ten wypełniamy zawsze, przy każdej wizycie!

3. Za drugim razem dostałem już Legitymację Honorowego Dawcy Krwi, gdzie wpisywane są kolejne ml oddanej krwi. 


4. Dostajemy trochę papierków w rękę, zakładamy obuwie ochronne i idziemy na pobranie krwi do badań. Za pierwszym razem było to większa ilość i pobieranie z żyły, za drugim razem z palca.
Za każdym razem robiony mamy zestaw badań i tutaj ciekawostka - wyniki dostajemy do domu tylko jeśli coś wyszło nie tak, jeśli wszystko jest ok, nikt nas nie spamuje nie potrzebnie. Panie też uczulały, że nawet jak przyjdzie powiadomienie, że coś może być nie tak, to nie oznacza to od razu choroby, po prostu pojawiamy się jeszcze raz i wszystko jest sprawdzane. Na szczęście u mnie nic złego nie wyszło, więc jestem zdrowy jak rydz.

5. Kolejna przystanek to wizyta u pani doktor. Wiem, że ciągle pisze pani, pani - ale naprawdę pracują tam same panie, zresztą bardzo miłe.
Badanie jest w miarę krótkie, osłuchanie, ciśnienie i ogólne pytanie o zdrowie.
Przy pierwszej wizycie, a było to parę tygodniu po maratonie w Paryżu, przed którym miałem zrobione chyba wszystkie możliwe badania, na pytanie jak się czuję odpowiedziałem, że miałem cały zestaw badań, bo niedawno biegłem w maratonie. Słowo maraton zadziałało idealnie - 'O maraton, to musi pan być zdrowy'.

6. Nadszedł czas na wygodny fotel i główny punkt wizyty - oddanie krwi. Najpierw myjemy w pod kranem zgięcie ręki, z której chcemy oddawać dziś krew, a potem siadamy na wygodny fotel i reszta zajmuje się już pielęgniarka. Woreczek, igła i krew toczy się do woreczka, a my dostajemy do ściskania ładne czerwone serduszko. Woreczek bardzo szybko się napełnia i po kilku minutach, już po wszystkim.

7. A po wszystkim - nagroda - paczka składa się z 8 czekolad, małego pudełeczka szyneczki i soczku dla dzieci w kartonie Tymbark. Za drugim razem dostępne też były kupony zniżkowe od zaprzyjaźnionych firm m.in. zniżka na ściankę wspinaczkową.

8. Na koniec kawka z cukrem i chwila odpoczynku, jeśli ktoś potrzebuje.
Za pierwszym razem musiałem poczekać ok 20min czy nic dziwnego się ze mną nie będzie działo.
Za pierwszym razem nic się nie działo, więc za drugim razem, ze względu na spóźnienie pani doktor nie miałem za dużo czasu, więc podziękowałem za kawę (dostałem ją na drogę - 'Zrobi pan sobie w biurze' - tak jak mówiłem prze miłe te Pani) do samochodu...

9.  Do pracy w moim przypadku, ale jeśli ktoś może skorzystać z dnia wolnego... można mieć dłuższy weekend.

Wiem, że różne są opinie na temat oddawania krwi, że to zysk dla koncernów farmaceutycznych etc. mimo wszystko wierzę, że moja krew może kiedyś komuś się przyda. A może kiedyś sam będę potrzebował...


sobota, 30 czerwca 2012

IV Bieg W Pogoni za Żubrem

Kolejna start i kolejna lekcja pokory.... odkrycie, że nie jest tak ciężko odciąć sobie zasilanie. Nie powiem tutaj o odcięciu prądu, bo to znaczyłoby, że osłabłem i byłem padnięty po biegu... to oczywiste, zawsze jestem. Ale nie wiele brakło, a trzeba by mnie było reanimować... ale po kolei.

Start biegu zaplanowano na samo południe o godzinie 12:00, pogoda przepiękna - palące słońce, gorąco i duszno... nic tylko biegać. Organizatorzy jeszcze przed biegiem zastanawiali się, czy nie skrócić całej trasy biegu do 8km. Przewidziane były dwa dystanse - 15km i 8km. Ostatecznie oba biegi się odbyły, niektórzy po prostu zdecydowali, że w taki upał lepiej pobiec krótszy dystans.

Moim planem od samego początku był bieg krótszy i danie z siebie wszystkiego - ile fabryka dała.  Minimum do osiągnięcia to poniżej 36min.

Na starcie ustawiłem się z kolegą z krakowskiego BiegamBoLubię - też startowałem pod szyldem naszego teamu. Plany mieliśmy podobne na bieg, choć on biegł dłuższy dystans. Ruszyliśmy razem, ale biorąc pod uwagę, że biegnę krótszy dystans, wyrwałem się do przodu - pierwszy kilometr 4:08, trochę szybciej niż planowałem, ale było dobrze. Kolejne kilometry - 4:17, 4:32, 4:15, 4:26, 4:23, 4:20 i do 7km czułem się naprawdę dobrze. Biegło się nieźle, trochę brakowało mi wody na trasie.
W taką pogodę mogło być jej znacznie więcej - na 5km jedynie złapałem kubeczek wody, ale była tak ciepła, że ciężko było ją nawet pić.
Ale wracając do 8km, niby tak blisko, a jeszcze tak daleko... Na początku 8km jeszcze czułem moc i próbowałem naciskać zawodnika przede mną, ale nic z tego, był za mocny, za młody i za szybki. Skupiłem się na tym, żeby nie dać się już nikomu wyprzedzić. Nad następnym biegaczem maiłem sporą przewagę, ale sił już prawie wcale. Ostatnie pół kilometr to potworna walka z samym sobą, bólem, zmęczeniem... ale udało się nawet jeszcze mocnym sprintem dobiec do mety... nie wiele słyszałem co mówił spiker, pamiętam jedynie, że przekręcił moje nazwisko. Po przekroczeniu mety, całkiem mnie odcięło, ledwo łapałem kontakt ze światem, zacząłem iść zygzakiem i szybko skręciłem w stronę żony i syna - na tyle jeszcze głowa pracowała. Zapomniałem nawet zabrać medalu, o czym przypomniała mi żona - chwała jej za to.
Na trawce w cieniu dochodziłem do siebie jakieś 20min, żołądek nie chciał przyjmować nawet wody, było ciężko, ale powoli, powoli wróciłem do świata żywych.

Po prysznicu było już normalnie, wracając do rodziny, która czekała przy samochodzie, zobaczyłem termometr - w cieniu było 33 stopnie. No cóż chyba miało prawo mnie trochę sponiewierać. Dodam tylko, że karetki miały bardzo dużo roboty tego dnia.

A wracając do wyniku, udało się osiągnąć plan minimum i wybiegać 35:49, co dało mi 10 miejsce.

Kilka zdjęć, na których wyglądam znacznie lepiej niż się czuje... i już z medalem...



 A oto i wierny kibic... może też kiedyś pójdzie tą droga...


niedziela, 10 czerwca 2012

VIII Jurajski Półmaraton - Kraków / Rudawa

Kolejny półmaraton za mną, kolejna lekcja pokory, kolejna lekcja pełno wartościowej nauki o bieganiu, ale po kolei...

Piękna niedziele, ciepło, można nawet powiedzieć gorąco, ale da się normalnie oddychać nie jest naprawdę źle. Jako, że bieganie to nowa pasja, nigdy nie startowałem w Rudawie i nie miałem pojęcia czego mogę się tam spodziewać. Wiedziałem jedynie, że trasa jest ciężka, dużo podbiegów, zbiegów - dowiedziałem się o tym dopiero na tydzień przed biegiem, gdy już byłem do biegu zapisany, a stojąc po krakowskim InterRun-ie w kolejce po lody na Starowiślnej (dla nie wtajemniczonych, najlepsze lody w Krakowie, gdzie kolejka jest zawsze!). Ktoś zapyta - 'To nie sprawdziłeś profilu trasy?' oojj sprawdziłem, ale jakoś nie dokładnie, mapa wyskościowa pokazywała różnice od 229 do 332, mi zamiast tej 3 'pojawiła się' 2. Zdarza się w końcu człowiek zabiegany jest...

Planów tak czy tak nie zweryfikowałem, chciałem pobiec na 1:45, myślałem, że będzie to bieg spokojny i w moim zasięgu. Życie, trasa, mój optymizm trochę to zweryfikowały.

Na bieg pojechałem, mój team kibicujący miał akurat trochę inne plany na niedzielę. Dojazd szybko, parking zorganizowany na dużym polu, gdzie nie było problemu z zaparkowaniem - duży plus dla organizatorów. Odebrałem pakiet startowy - nowy kubeczek do kolekcji i kilka innych drobiazgów, ale przyznam, że pakiet zadowalający.

Nadszedł czas na rozgrzewkę, a po niej ustawiłem się na starcie, który delikatnie się opóźnił, ze względu na dużo liczbę startujących i przedłużające się wydawanie pakietów (bieg skończyło prawie 1600 biegaczy!).

Trochę było na starcie przepychanek na pierwszej linii i chwile trwało ustawienie zawodników, ale potem strzał i ruszyłem w drogę mojego drugiego oficjalnego półmaratonu. Biegło mi się naprawdę dobrze, aż do 17km... potem zaczęły się problemy. Ale zanim o tym napisze, najpierw wspomnę o super organizacji biegu, dużej liczbie wody na trasie, o strażakach polewających wodą, o tych niesamowitych kibicach na całej trasie, którzy dopingowali, polewali nas woda, zachęcali do większego wysiłku. Biegłem w koszulce z Paryża, a więc - 'żółta koszulka do czegoś zobowiązuje', 'żółta koszula musi być na przodzie'. Naprawdę pierwszy bieg jaki biegłem w Polsce z tak fantastycznymi kibicami! Nie wolno zapomnieć o krakowskich Mastersach, którzy zorganizowali bufet z wodą i mocno dopingowali. 



Wracając do 17km... miałem dość biegu, całkowicie opadłem z sił i tylko myślałem, jak długi będzie podbieg i jak stromy. Trasa była ciężka, a ja już wiedziałem, że zacząłem za szybko i szarpałem tempem. Powiem tylko, że garmin pokazał 4:20, 4:30 parę razy. Przeliczyłem się z siłami, na płaskiej trasie myślę, ze spokojnie bym nawet przyspieszył, ale nie tutaj. Dodatkowo czułem odciska na małym palcu (po biegu okazał się ogromny), a jak to możliwe, że się pojawił, do tej pory nie wiem.
W butach przebiegłem maraton i naprawdę wybiegałem dużo treningów i nigdy nic, najmniejszego odcisku.

Dwa razy poderawali mnie do biegu inni biegacze, z jednym przebiegłem 17km potem mi uciekł na zbiegu, nie pamiętam numer ale dziekuje za pomoc.

Największe podziekowania dla Marka Cepila z klubu Pędziwiatr Gliwice, on mnie dosłownie dociągnął na ostatnim kilometrze do mety, który przebiegłem z nim w tempie 4:43. Nie mam pojęcia jak dałem radę, zresztą widać moją minę na zdjęciu poniżej. Po biegu ucieliśmy sobie bardzo miłą pogawędkę i mam nadzieje, że kiedyś uda się jeszcze spotkać i .. pobiegać i pogadać! 




Na metę wbiegłem z czasem 1:46:42, miało być 2 min szybciej, ale biorąc pod uwagę specyfikę trasy jest dobrze. I poprawiłem życiówkę o 5min!

Po tym jak zapomniałem/nie dałem rady podnieść rąk do góry po moim pierwszym maratonie, teraz na mecie zawsze je podnoszę, każdy bieg to jakieś wyzwanie, a meta to znak, że dałem radę!


Trzeba też przyznać, że medal w formie koniczynki bardzo ładny.