Strony

środa, 19 września 2012

Bieg 7 Dolin - Krynica Zdrój

Kolejny debiut, kolejny z delikatną kontuzją... tradycja czy fatum? Na maratonie noga wytrzymała, a na biegu górskim... zaraz się dowiemy!

Start w Krynicy nie był zaplanowany na długo przed, ale gdy dowiedziałem się, że jest taki bieg z przyjemnością się zapisałem i namówiłem na ten bieg Mateusza. Ale po kolei....

Wyjazd z Krakowa o godzinie 21 całą rodzinką, w Krynicy meldujemy się na 23. Mateusz pojechał wcześniej, więc dzielnie reprezentował mnie na odprawie i odebrał mój pakiet startowy - za co serdecznie dziękuję! Pokój też mieliśmy już przygotowany, więc szybko do łóżka i budzik nastawiony na godzinę 2:00.
Spania za wiele nie było, bo sąsiedzi za ścianą mieli 'piątkowy wieczór', ale dzięki temu byłem pewien, że nie zaśpię. Zresztą trema przed biegiem, też robiła swoje i było ciężko usnąć.
Godzina druga budzik. Małe sprawdzone śniadanie - ciemne pieczywo żytnie, biały serek + miód, do tego herbatka. Zostało ubrać się, garmin na rękę i czołówkę na głowę, na drogę pamiątkowe zdjęcie, całus od żony i idziemy na krynicki rynek.



Założenie przed biegiem są takie - biegniemy razem z Mateusze, robimy sobie mały test przed naszym 'Wielkim Planem Startowym', który ma mieć miejsce 31maja - Rzeźnik. Biegniemy spokojnie - ja jestem posklejany po kontuzji, a Mateusz hmmm... najdłuższy jego bieg narazie to 10km... więc bieg na 33km to będzie mocny akcent, bardzo mocny bym powiedział. Ale że chłopak ma potencjał to damy rade!

Krótka rozgrzewką, a potem już poszło wszystko błyskawicznie..
godzina 3:00 start na 100km - ehh marzenie, które kiedyś trzeba będzie spełnić...
3:10 - 66km,
3:20 - ruszamy, spokojnie, raczej nikt się nie wyrywa, więc biegniemy spokojnie, już po pierwszym kilometrze zaczyna się podbieg/podejście. Chwile biegniemy, potem przechodzimy w marsz. Naszym planem było biec 'po płaskim', a podejścia robić marszem.

Wspinamy się na Jaworzynę - czuję się wyśmienicie, noga nie boli i aż mam ochotę rwać do przodu. Chwała, że Mateusz mnie trochę stopował, bo inaczej z nogą mogło być różnie.
Na Jaworzynie trochę wieje, w sumie to dość mocno. Potem zaczyna się deszcz. Ale osobiście lubię jak pada, lepszy deszcz niż słońce. Błotka tylko trochę się robi i ślisko - ale tutaj buty sprawują się świetnie.
I tak mija kolejny kilometr za kilometrem, bip za bip-em z garmina - to był taki wyznacznik, którego Mateusz pilnował jak oka w głowie, żaden bip nie mógł umknąć jego uwadze.
I tak docieramy na Hale Łabowską.

Bufet zorganizowany i zaopatrzony bardzo dobrze - mi najlepiej przypada do gustu - herbatka, czekoladki, izotonik i rodzynki. Posileni i zaopatrzeni ruszamy dalej.

Mateusz miał mały kryzys na 8-9km i trochę o niego się bałem, ale to tylko 2km - gdzie przyszło mu do głowy pytanie, które zawsze nas nawiedza - po co ja tak się męczę, po co biegnę? Potem już było dobrze, a po 20km - tak jak by w niego wstąpiły nowe siły i ruszyliśmy dobrym tempem.
Ale niestety oddzywa mu się kolano, które najgorzej dawało o sobie znać na zbiegach. Po drodze, dostajemy opaskę elastyczna od biegaczy - za co im bardzo dziękujemy. Mateusz owinął kolano i zmierzamy dalej do mety. Tak docieramy do schroniska Cyrla, które mijamy po naszej lewej stronie.

Mateusz ze względu na kolano chce mnie wysłać samego w dalszą drogę. Mam siły i mogę biec szybciej, ale nie ma takiej opcji - razem zaczęliśmy, razem kończymy. Z trasy Mateusz nie schodził, więc ważniejsze jest dla mnie ukończenie biegu razem, niż parę minut mniej na mecie.

Naszym przewodnim hasłem staje się 'płasko!' - podobno go nadużywałem. Na 'płasko' był bieg/trucht.
Zbieg do Rytra jest ciężki i stromy, idzie nam to powoli, ale nie tylko nam, większość biegaczy ma problemy z tym zejściem. Niestety dla Mateusza właśnie te strome zejścia dają się we znaki - kolano tego nie lubi. A później już został tylko asfalt - garmin pokazuje 32km, więc do końca powinien być tylko kilometr. Dla pewności pytamy strażaka - 'został kilometr'. Super, jak kilometr to biegniemy, trzeba wbiegnąć w końcu na tą metę. Zegarek pokazuje 33km - hmm miał być kilometr, kolejny strażak kolejne pytanie - 'za ile ta meta?' - 'no jeszcze kilometr'... ok, na metę trzeba wbiegnąć, cały czas biegniemy. Dopingujemy się nawzajem - garmin pokazał 34km... - znów pytamy - 'już tyko kilometr', znowu!?... ale tutaj akurat odpowiedź okazała się prawdziwa i na 35km docieramy do mety. Po drodze jeszcze mobilizuję jednego z biegaczy, który też pytał o metę, która przesuwała się o kilometr. W wesołym towarzystwie wpadamy na metę!

Zadowoleni, że się udało! Test wypadł dobrze - bieg skończyliśmy razem, jak by to powiedzieć na dobre i złe! Jedyne zmartwienie to kolano Mateusza - na szczęście parę dni później okazuje się, że było tylko przeciążone, nie ma kontuzji - 3-4 dni przerwy i powrót do treningów.

Nasz 'support' dojechał jakieś 5min po naszym dotarciu do mety.
Odbieramy pierwsze gratulacje, robimy zdjęcia.







Podsumowując - bieg uważam za bardzo udany - zupełnie inaczej się biegnie, gdy biegniesz z kimś - możesz pogadać, pożartować - w ogóle nie czułem upływu czasu. Nie było parcia na wynik, bo nie o to chodziło. Sprawdziliśmy się, że możemy razem wystartować w Rzeźniku, a co nam z tego wyjdzie... czas pokaże.

Nie mogę też pominąć faktu, że dzień później syn Jakub razem z Filipem (syn Mateusza) startowali w swoim biegu na 400m.

Tata oczywiście jest dumny z tego faktu - BARDZO!






2 komentarze:

  1. wielkie brawa i gratki:)zwłaszcza dla najmłodszych:)super chłopaki:) pozdrowaśki;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękujemy bardzo!
    Pewnie kiedyś nadjedzie taka chwila, że będą musieli czekać na mecie, aż tato dobiegnie ;)

    OdpowiedzUsuń