Strony

poniedziałek, 26 listopada 2012

Oddawanie krwi wciąga

To już 4 raz - razem oddałem już 1,8litra! Kolejne 450ml krwi oddane, krwi która mam nadzieje kiedyś komuś się przyda - może naiwnie, ale w to wierze. 



W tej sprawie są dwa fronty - taki jak moje poglądy i drugi mówiący o tym, że krew honorowych dawców krwi służy celą zarobkowym. I każdy wiedział, że pewnie część jest przeznaczona na ten cel... ale teraz możemy się na to nie zgodzić. Na formularzu przed oddaniem krwi możemy zaznaczyć 'wyrażam/nie wyrażam' zgody na to by moja krew została przekazana odpłatnie firmą farmaceutycznym do produkcji leków. Tym razem zaznaczyłem 'wyrażam zgodę', ale następnym razem muszę dopytać na co są przeznaczane pieniądze ze sprzedaży tej krwi i jeśli jest to jakiś 'szlachetny' cel, pewnie dalej nie będę miał z tym żadnego problemu.

Wieczorem poszedłem nawet potruchtać (5km) i wcale nie czułem zmęczenia, co nadal utwierdza mnie w przekonaniu, że oddawanie krwi nie ma większego znaczenia na formę biegacza, przynajmniej na moją formę.

Oddawanie krwi stało się dla mnie jak bieganie, tylko że biegać mogę znacznie częściej, a do kolejnej wizyty w punkcie krwiodawstwa trzeba poczekać kolejne dwa miesiące.

piątek, 23 listopada 2012

X Wielicki Bieg Niepodległości

... czyli 5 min mojej 'wielkiej sławy', z przymrożeniem oka....

Drugi tydzień roztrenowania (obiecałem sobie 3), a tu 11 listopad, tyle pięknych biegów jest organizowanych, no ale słowo się rzekło - nie wolno i tyle, organizm musi się zregenerować, żeby w następny roku był jeszcze silniejszy. Ale jest małe ale...

Ale w sobotę wieczorem na forum BiegamBoLubię Kraków pojawiła się informacja o biegu w Wieliczce, hmmm... czyli mieście, w którym mieszkam. Tu się jakieś biegi organizuje, a ja nic o tym nie wiem? Poszukałem trochę po internecie i rzeczywiście, jest taki bieg - X Wielicki Bieg Niepodległości (hmmm i to już 10 edycja!). Dystans ok 1km z metą oddaloną o około 300metrów od mojego mieszkania. Żal trochę, żeby nie wziąć udziału skoro tak blisko... trasa, którą codziennie pokonuje do biura na nogach - w sumie nawet krótsza. 1km raczej wielkiej różnicy dla roztrenowania nie zrobi, a może zrobi, no ale skoro tak blisko, skoro jedyny bieg jaki jest w moim małym mieście, a ja przecież biegacz jestem, to ja przecież biegam po tym mieście, po parku - no nie, trzeba wystartować!

W niedziele po powrocie z lekcji tenisa z synem, ubrałem się i na 30min przed godzina rozpoczęcia biegu potruchtałem na start i do biura zawodów, żeby się zapisać. Bieg bez opłaty wstępnej i bez pomiaru czasu. W połowie trasy spotkałem bardzo miłego starszego pana, który krzyknął, że bieg jest w druga stronę, odkrzyknąłem - 'zaraz będę tędy wracał'. Niby mało ważny aspekt, ale potem okazało się, że miałem jeszcze raz przyjemność porozmawiać z tym panem. Na starcie liczna grupka biegaczy.. i młodych i starszych. Bieg na takim dystansie przeznaczony jest dla sprinterów, czyli chyba nie bardzo dla mnie. Ale co tam... postanowiłem, że dam z siebie wszystko i zobaczymy.

Wystartowaliśmy, dwóch młodych chłopaków wyskoczyło jak z torpedy, okazało się że też wyskoczyłem na 3 pozycji. I od razy pomyślałem, że szybko to się zmieni. Po ok 400metrów okazuje się że dalej jestem 3 ejjj... co jest, oglądam się i czekam, pewnie zaraz z 2-3 osoby mnie wyprzedzą ale okazuje się, że to ja zaczynam wyprzedać biegacza przed mną. Dziwne trochę ale... no dobra - zostaje tylko jeden, który na jakieś 300-400m przed metą strasznie osłabł, ja biegnę cały czas swoje i pierwszy kilometr (w sumie ostatni) wychodzi 3:20.

Fajne uczucie, gdy się biegnie, a przed sobą masz tylko samochód pilot - w tym przypadku samochód straży miejskiej. Długo się za nimi nie nabiegłem, bo została ostania prosta 200m. Trochę szybciej 3:10 już tak na wszelki wypadek, żeby mnie nikt nie wyprzedził. Nikt mnie nie atakuje, więc przecinam linię mety.



Choć bieg z serii 'biegów bardzo lokalnych' to bardzo fajne uczucie przecinać wstęgę i to jeszcze w kolorach narodowych. Jak to się mówi pewnie pierwszy i ostatni raz! Szkoda tylko, że bieg pod patronatem burmistrza Wieliczki, a żadnej pamiątki z tego wygranego biegu nie mam. Od taki sentymentalny kawałek metalu (medale były dla każdego, to fakt), na który można spojrzeć za X lat i przypomnieć sobie, że udało mi się ten bieg wygrać.

Ale miało być 5min sławy, a nie 5 sekund na mecie.... i było! Podchodzi do mnie ten straszy pan, którego spotkałem w drodze na bieg w towarzystwie pani z lokalnej gazety "Głos Wielicki". Pani robi mi zdjęcie, chwile rozmawiamy, czego efektem jest zamieszony poniżej artykuł, więc jednak jakaś pamiątka na lata pozostanie.


Tekst o tym, że zwycięstwo w tym biegu było dla mnie wielkim sukcesem, trochę naciągany i nic takiego nie mówiłem, no ale w gazecie jestem, kłócił się nie będę.

Mam nadzieje, że te wielki sukcesy dopiero przed mną. Przygotowania już do nich zacząłem, a jakie to plany napisze następnym razem.



sobota, 10 listopada 2012

Frankfurt Maraton - Mój Wielki Dzień

Spania było nie wiele na noc przed maratonem, emocje swoje robią.
Wstawałem ok 6:30, tak żeby śniadanie zjeść na 3 godziny przed biegiem. Śniadanie, które mam sprawdzone i nigdy go nie zmieniam przed biegiem - ciemne pieczywo, serek topiony + miód. Gwarancja braku problemów żołądkowych na trasie - przynajmniej dla mnie.

Po śniadaniu, ubieram rzeczy przygotowane dzień wcześniej, przypinam numer startowy i na półtorej godziny przed starem wychodzimy z hotelu. Na start miałem 5min, więc byliśmy za wcześnie, ale ciężko było w hotelu usiedzieć. Rzeczy zostawiłem w depozycie na dużej hali, gdzie też zacząłem robić mała rozgrzewkę... w ciepełku jeszcze. Pogoda dopisała - jedyny minus to niska temperatura ok 2-3stopnie, ale brak wiatru i śniegu, który padał dzień wcześniej był duży plusem. Na 30min przed startem idę do swojej strefy, gdzie dalej się rozgrzewam - bo jednak zimno jest straszne. Plan na bieg to utrzymania tempa w okolicach 5:10min/km, czas końcowy to okolice 3:40 - 3:45.
Raport co boli, a co nie boli - okostna nie boli, piszczel nie boli - znów na start przeszło wszystko, chyba adrenalina też swoje robi. Przez cały bieg okostna i piszczel się nie odezwały, więc jak zwykle świetną prace wykonał Michał.




Odliczanie, wystrzał i ruszamy.. ruszam w pierwszej turze (start podzielony na 3 tury, co 10min), jakieś 6-7min po wystrzale... no to biegniemy, pierwsze 4-5km, jest bardzo ciasno, jestem za zającem na 3:44 i masa ludzi się obok nich tłoczy, wręcz uniemożliwiając wyprzedzenie i wpadnięcie w swój rytm, więc jest trochę szarpania tępa i udaję się wyjść przed zająców. Tam już jest tak luźno, tyle miejsca... więc biegnę swoim zakładanym tempem - nauczka na przyszłość, wystartować z końca strefy o 15min szybszej niż zakładany wynik, niż startować z początku zaraz za zającami, gdzie jest tłoczno.



Mijają kilometry, w zakładanym tempie, biegnie mi się dobrze i jedyne o czym myślę, to kiedy przyjdzie kryzys, w Paryżu odcięło mi zasilanie już na 25km. Teraz wiem, że jestem lepiej przygotowany, ale... zawsze jest to ale.

Na każdym punkcie biorę kubeczek z wodą i staram się przynajmniej pić połowę, od 15km biorę łyk wody i herbatę - jeszcze czuje smak tej herbaty... miam! Punkty z wodą, herbatą, izotonikiem od 30km, były już co 2,5km - naprawdę pod dostatkiem.
Ale dlaczego izotonik był gazowany? Tego nie mogę zrozumieć? Ok, sponsor ale jak dla mnie tego nie dało się pić podczas biegu. Spróbowałem raz, wyplułem i tylko woda, herbatka + chyba na 37km, złapałem kubeczek coli - dała przysłowiowego kopa, nie przepadam za cola, a ta smakowała wybornie.

Punkty żywieniowe... może wygląda, że marudzę, pewnie marudzę, ale mi strasznie brakowało rodzynek - były banany (pewnie to dziwnie zabrzmi, ale banany mi nie 'wchodzą', biegnie mi się po nich strasznie ciężko i żołądek wariuje) + żele owocowe, za żelami nie przepadam, ale nimi nie pogardziłem i na pewno pomogły. Było ich pod dostatkiem.

18km tu mieliśmy umówione pierwsze spotkanie z żona i mama żony (ładniej brzmi niż teściowa!) - miałem rodzinny team wspierający mnie na trasie. Spotykamy się na 19km i jaka niespodzianka, dostaje nowych skrzydeł. Mój team krzyczy moje imię, widzę flagę na której jest moje imię i miasto - DAMIAN WIELICZKA - łezka się kreci w oku!
Była to najpiękniejsza flaga na trasie. Odbieram od żony rodzynki i mknę jak na skrzydłach dalej. Flaga 'siedzi' mi przed oczami, przy tych rozmyśleniach mijają kolejne kilometry.
Następne spotkanie mamy umówione na 29km, hmm.. myślę, że uda się im dojechać, choć czasu mało... niestety na 29km się nie spotykamy, jak się potem okazało przebiegłem jakieś 5min przed ich przyjazdem. Metro było strasznie zatłoczone.



29km... a jak mi się biegnie? Dobrze, naprawdę dobrze, trzymam tempo, jest radość, że nie ma ściany, ze na razie nic nie boli.

Ale co się odwlecze to nie uciecze... zaczęło się na 33km - delikatnie mnie zalał pot, chyba nawet na jakieś 5min delikatnie przymroczyło, ale szybko przeszło, więc chyba to nie była 'ściana'. Biegnę dalej, biegnie się już ciężko i jedyna myśl jaką mam w głowie - już nie daleko, im bardziej zwolnisz tym dłużej będziesz się męczył, chce Ci się biegnąć z 15min dłużej... Nie! Nie chce mi się! Wolniej ale biegnę dalej...

38km - głowa myśli - mam w nosie jaki będę miał czas! Dochodzą mnie zające na 3:44, więc straciłem na ostatnich kilometrach. Próbuję utrzymać się za zającem, eeee tam.. za szybko, nogi mówią - nie. Może to tylko wrażenie, że szybko, może nie, mam to w nosie! Wtedy miałem.

Trzy najgorsze kilometry, na których tracę dużo, za dużo - 38 - 5:47, 39-5:51, 40-6:00, tutaj straciłem moje cenne sekundy, ale nie czułem tego, że jest tak wolno, wydało mi się, że jest ok, a może w ogóle mnie to wtedy nie obchodziło.


Zostało 2km, strasznie długie kilometry... nie chce już biegnąć, nie chce się zatrzymać, bo jak się zatrzymam to będę dłużej biegł, a już nie chce biegnąć - straszna logika! Widzę przed sobą dziewczynę, która biegnie tempem, które mi odpowiada.
I wydedukowałem - ona jest teraz moim zającem, ona przejdzie w marsz, też nie biegnę pomaszeruję, a co... teraz ona decyduje. Wybrałem dobrze, dość że trzymała tempo, to biegliśmy do końca i trzymałem się jej jak cień.Wróciłem na swoje tempo - 5:20!

Widzę ostatnią prostą... cholera! ale czemu taka długa, widzę zawieszone baloniki, które mówią że przy nich jest skręt na stadion, musi tam być i to będzie już koniec. Garmin, baloniki, garmin, baloniki ... tak chłopie, odpuść sobie ten zegarek, bo patrzysz na niego co 100m, więc nie patrze, myślę tylko o balonach i stadionie, to już blisko. Nagle słyszę moich kibiców, widzę moja flagę, jedyna na co mam siłę to podnoszę rękę do góry, macham. Zobaczyli mnie w ostatnie chwili, jak już przebiegłem, nie miałem siły, żeby się wracać.. podziękować z trasy... myślę tylko o balonikach, stadionie.... o dziewczyna mi uciekła... gdzie ona? o jest... muszę ją dogonić, doganiam, są baloniki i jest skręt i widzę metę.








Czerwony dywan, konfetti, czirliderki, przyciemnione światła, czerwone-niebieskie lasery, łapy same idą w górę - dałem radę, ciszę się jak dziecko tym momentem - fenomenalne przeżycie. Koniec maratonu w takiej scenerii, emocje dużo większe niż w Paryżu. Patrze na garmina, zatrzymuje 3:46 z groszami i ukłucie, ehh... mogłem gdzieś tą minutę zaoszczędzić. Biegu wyszło jakieś 200m więcej, musiałem nadrabiać na zakrętach.



I przejście po medal na koniec hali do wyjścia na zewnątrz, pierwsze schodki, boli. Zrobiła się mała kolejka do medalu, gdzie czekam z 5min, nie ważne - medal jest piękny na białej wstążce - cudo! Trzęsie mną strasznie, biorę folię i powoli dochodzę do siebie. Chyba w tym dniu nie było mnie stać na więcej. Od 30-tego któregoś km zaczął poleć mnie mały palce u lewej stopy, teraz boli jeszcze bardziej - to nic... pewnie trochę ucierpiał, zawsze mam problemy z tymi małymi palcami - żona proponuje odciąć, będzie problem z głowy i więcej miejsca w bucie, ale boje się że równowagę stracę ;)


W strefie biegacza - woda, herbata, izotonik (dalej nie wchodził!), bulion - przepyszny. Próbuję zjeść trochę makowca (dość ciężki po biegu, no ale...) po jednym gryzie czuje, że żołądek się upomina i mówi coś na zasadzie - 'daj mi to, a ja ci to oddam jeszcze szybciej'. Makowiec w kosz. Biorę piwo - ojjj tak, pyszne i przesuwam się do wyjścia ze strefy. Zimno więc warto się schować w hali gdzie jest depozyt. Szczęśliwie wychodzą ze strefy biegaczy, gdzie czeka tłum kibiców/rodziny i od razy wpadamy na siebie z żoną. Pierwsze gratulacje, moje podziękowania za kibicowanie i tą fenomenalna flagę. Robimy zdjęcia i idziemy do depozytu. Tam się przebieram i idę na masaż. Mały palec u nogi wygląda koszmarnie, ale po 3 dniach wrócił już do normy. Na masaż nie czekam dłużej niż 10min, bardzo dużo stanowisk i bardzo miło.






I to już koniec.. wracamy do hotelu, prysznic i ruszamy na zwiedzanie Frankfurtu.



Ukończyłem swój drugi maraton, poprawiłem życiówkę o 26min, zdobyłem nowe doświadczenie i już wiem jak pobiegnę następny maraton. Tak pobiegnę, nie wiem jeszcze gdzie.. może Rzym, może Barcelona, ale pobiegnę z tym nowym doświadczeniem, pobiegnę po nową życiówkę, a co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

Chciałem też podziękować mojej żonie i synowi za to, że umożliwili mi wychodzenie na treningi. Przeprosić, że czasem znikałem na długie wybiegania...

Dziękuję też Michałowi Kaczmarkowi (fizykoterapeuta), człowiekowi który ma 'złote ręce' i który znów musiał mnie 'składać' do tego maratonu.

Dziękuję wszystkim i proszę o więcej...
Nowy sezon przyniesie nowe wyzwania, a plany mam duże!






czwartek, 8 listopada 2012

Frankfur Marathon - dzień przed...

Nareszcie nadszedł długo oczekiwany czas, zwieńczenia 6 miesięcy treningów - czas na maraton!
Stres przed tym maratonem był ogromny, dużo większy niż przed debiutem, sam nie wiem dlaczego. Na tydzień przed jedyne co mi się śniło, to rzeczy powiązane z bieganiem. Chyba nawet mózg zaczął płatać figla, bo poczułem niechęć do biegania - 'że mi się nie chce biegać, a po co, a na co...'
Oczywiście zdławiłem te głupie myśli, które już przeminęły - teraz mam 3tygodnie odpoczynku od biegania, obiecałem w końcu to swojej okostnej i już mnie ciągnie, żeby choć trochę, kawałeczek, odrobinkę pobiegać.

Ale wracając do maratonu... sama podróż na maraton to 'mały maraton'... w piątek po pracy (mojej i żony) wyjeżdżamy z Krakowa do teściów (okolice Radomia), tam zostaje najmłodszy z rodziny (syn Kubuś), ponieważ będzie miał świetne towarzystwo do zabawy z siostrzenicą, a ciągnięcie go na taka wyprawę - chyba mijało się z celem, trochę jeszcze za mało atrakcji. O godzinie 1 idę spać, żeby z samego rana wstać i jedziemy do Warszawy na lotnisko. Akurat lot i podróż do hotelu zajęła mało czasu, a expo było oddalone o 5min od naszego hotelu, więc bardzo blisko.

Odebranie pakietu poszło sprawnie, choć większość oznakowanie była po niemiecku (trochę mały support angielskojęzyczny, ale za to każda napotkana mówiła po angielsku, czego nie można było powiedzieć w Paryżu - tam z dogadaniem się po angielsku mieliśmy nawet problemu w Starback-u).

Co zawierał pakiet startowy.... stertę ulotek, oczywiście po niemiecku, upominki od sponsorów - cukierki Wicks i jajka - tak jajka, ugotowane, pomalowane na 4 kolory - jakieś takie dla atletów - osobiście zjadłem i różnicy nie poczułem. Ogólnie ujmując nic ciekawego się w tym pakiecie nie znalazło - oprócz worka/torby z logiem maratonu. Z drugiej strony, tak wygląda chyba większość pakietów startowych.

Po odbiorze pakietu, odebrałem jeszcze chipa i małe zwiedzanie expo. Nie szukałem niczego konkretnego, jedyne co chciałem kupić bo koszulkę techniczną z logiem maratonu z długim rękawem. Niestety rozczarowanie... nie było już dostępnych M-ek, to trochę moja winna, bo mogłem zamówić przy rejestracji i tego nie zrobiłem. Trudno, ale bardzo szkoda, na pocieszenie kupiłem sobie z krótkim, a co tam!

Ostatnim punktem była 'Pasta Party' na hali gdzie następnego dnia miały finishować tysiące biegaczy. Było dość tłoczno, więc zjedliśmy makaron, odebrałem napoje, które były przewidziane przez organizatorów.

I koniec, teraz czas na powrót do hotelu, czas na przygotowanie wszystkiego na następny dzień, sprawdzenie wszystkiego 5 razy, przestawienia zegarka i do łóżka, jutro wielki dzień.