Strony

sobota, 10 listopada 2012

Frankfurt Maraton - Mój Wielki Dzień

Spania było nie wiele na noc przed maratonem, emocje swoje robią.
Wstawałem ok 6:30, tak żeby śniadanie zjeść na 3 godziny przed biegiem. Śniadanie, które mam sprawdzone i nigdy go nie zmieniam przed biegiem - ciemne pieczywo, serek topiony + miód. Gwarancja braku problemów żołądkowych na trasie - przynajmniej dla mnie.

Po śniadaniu, ubieram rzeczy przygotowane dzień wcześniej, przypinam numer startowy i na półtorej godziny przed starem wychodzimy z hotelu. Na start miałem 5min, więc byliśmy za wcześnie, ale ciężko było w hotelu usiedzieć. Rzeczy zostawiłem w depozycie na dużej hali, gdzie też zacząłem robić mała rozgrzewkę... w ciepełku jeszcze. Pogoda dopisała - jedyny minus to niska temperatura ok 2-3stopnie, ale brak wiatru i śniegu, który padał dzień wcześniej był duży plusem. Na 30min przed startem idę do swojej strefy, gdzie dalej się rozgrzewam - bo jednak zimno jest straszne. Plan na bieg to utrzymania tempa w okolicach 5:10min/km, czas końcowy to okolice 3:40 - 3:45.
Raport co boli, a co nie boli - okostna nie boli, piszczel nie boli - znów na start przeszło wszystko, chyba adrenalina też swoje robi. Przez cały bieg okostna i piszczel się nie odezwały, więc jak zwykle świetną prace wykonał Michał.




Odliczanie, wystrzał i ruszamy.. ruszam w pierwszej turze (start podzielony na 3 tury, co 10min), jakieś 6-7min po wystrzale... no to biegniemy, pierwsze 4-5km, jest bardzo ciasno, jestem za zającem na 3:44 i masa ludzi się obok nich tłoczy, wręcz uniemożliwiając wyprzedzenie i wpadnięcie w swój rytm, więc jest trochę szarpania tępa i udaję się wyjść przed zająców. Tam już jest tak luźno, tyle miejsca... więc biegnę swoim zakładanym tempem - nauczka na przyszłość, wystartować z końca strefy o 15min szybszej niż zakładany wynik, niż startować z początku zaraz za zającami, gdzie jest tłoczno.



Mijają kilometry, w zakładanym tempie, biegnie mi się dobrze i jedyne o czym myślę, to kiedy przyjdzie kryzys, w Paryżu odcięło mi zasilanie już na 25km. Teraz wiem, że jestem lepiej przygotowany, ale... zawsze jest to ale.

Na każdym punkcie biorę kubeczek z wodą i staram się przynajmniej pić połowę, od 15km biorę łyk wody i herbatę - jeszcze czuje smak tej herbaty... miam! Punkty z wodą, herbatą, izotonikiem od 30km, były już co 2,5km - naprawdę pod dostatkiem.
Ale dlaczego izotonik był gazowany? Tego nie mogę zrozumieć? Ok, sponsor ale jak dla mnie tego nie dało się pić podczas biegu. Spróbowałem raz, wyplułem i tylko woda, herbatka + chyba na 37km, złapałem kubeczek coli - dała przysłowiowego kopa, nie przepadam za cola, a ta smakowała wybornie.

Punkty żywieniowe... może wygląda, że marudzę, pewnie marudzę, ale mi strasznie brakowało rodzynek - były banany (pewnie to dziwnie zabrzmi, ale banany mi nie 'wchodzą', biegnie mi się po nich strasznie ciężko i żołądek wariuje) + żele owocowe, za żelami nie przepadam, ale nimi nie pogardziłem i na pewno pomogły. Było ich pod dostatkiem.

18km tu mieliśmy umówione pierwsze spotkanie z żona i mama żony (ładniej brzmi niż teściowa!) - miałem rodzinny team wspierający mnie na trasie. Spotykamy się na 19km i jaka niespodzianka, dostaje nowych skrzydeł. Mój team krzyczy moje imię, widzę flagę na której jest moje imię i miasto - DAMIAN WIELICZKA - łezka się kreci w oku!
Była to najpiękniejsza flaga na trasie. Odbieram od żony rodzynki i mknę jak na skrzydłach dalej. Flaga 'siedzi' mi przed oczami, przy tych rozmyśleniach mijają kolejne kilometry.
Następne spotkanie mamy umówione na 29km, hmm.. myślę, że uda się im dojechać, choć czasu mało... niestety na 29km się nie spotykamy, jak się potem okazało przebiegłem jakieś 5min przed ich przyjazdem. Metro było strasznie zatłoczone.



29km... a jak mi się biegnie? Dobrze, naprawdę dobrze, trzymam tempo, jest radość, że nie ma ściany, ze na razie nic nie boli.

Ale co się odwlecze to nie uciecze... zaczęło się na 33km - delikatnie mnie zalał pot, chyba nawet na jakieś 5min delikatnie przymroczyło, ale szybko przeszło, więc chyba to nie była 'ściana'. Biegnę dalej, biegnie się już ciężko i jedyna myśl jaką mam w głowie - już nie daleko, im bardziej zwolnisz tym dłużej będziesz się męczył, chce Ci się biegnąć z 15min dłużej... Nie! Nie chce mi się! Wolniej ale biegnę dalej...

38km - głowa myśli - mam w nosie jaki będę miał czas! Dochodzą mnie zające na 3:44, więc straciłem na ostatnich kilometrach. Próbuję utrzymać się za zającem, eeee tam.. za szybko, nogi mówią - nie. Może to tylko wrażenie, że szybko, może nie, mam to w nosie! Wtedy miałem.

Trzy najgorsze kilometry, na których tracę dużo, za dużo - 38 - 5:47, 39-5:51, 40-6:00, tutaj straciłem moje cenne sekundy, ale nie czułem tego, że jest tak wolno, wydało mi się, że jest ok, a może w ogóle mnie to wtedy nie obchodziło.


Zostało 2km, strasznie długie kilometry... nie chce już biegnąć, nie chce się zatrzymać, bo jak się zatrzymam to będę dłużej biegł, a już nie chce biegnąć - straszna logika! Widzę przed sobą dziewczynę, która biegnie tempem, które mi odpowiada.
I wydedukowałem - ona jest teraz moim zającem, ona przejdzie w marsz, też nie biegnę pomaszeruję, a co... teraz ona decyduje. Wybrałem dobrze, dość że trzymała tempo, to biegliśmy do końca i trzymałem się jej jak cień.Wróciłem na swoje tempo - 5:20!

Widzę ostatnią prostą... cholera! ale czemu taka długa, widzę zawieszone baloniki, które mówią że przy nich jest skręt na stadion, musi tam być i to będzie już koniec. Garmin, baloniki, garmin, baloniki ... tak chłopie, odpuść sobie ten zegarek, bo patrzysz na niego co 100m, więc nie patrze, myślę tylko o balonach i stadionie, to już blisko. Nagle słyszę moich kibiców, widzę moja flagę, jedyna na co mam siłę to podnoszę rękę do góry, macham. Zobaczyli mnie w ostatnie chwili, jak już przebiegłem, nie miałem siły, żeby się wracać.. podziękować z trasy... myślę tylko o balonikach, stadionie.... o dziewczyna mi uciekła... gdzie ona? o jest... muszę ją dogonić, doganiam, są baloniki i jest skręt i widzę metę.








Czerwony dywan, konfetti, czirliderki, przyciemnione światła, czerwone-niebieskie lasery, łapy same idą w górę - dałem radę, ciszę się jak dziecko tym momentem - fenomenalne przeżycie. Koniec maratonu w takiej scenerii, emocje dużo większe niż w Paryżu. Patrze na garmina, zatrzymuje 3:46 z groszami i ukłucie, ehh... mogłem gdzieś tą minutę zaoszczędzić. Biegu wyszło jakieś 200m więcej, musiałem nadrabiać na zakrętach.



I przejście po medal na koniec hali do wyjścia na zewnątrz, pierwsze schodki, boli. Zrobiła się mała kolejka do medalu, gdzie czekam z 5min, nie ważne - medal jest piękny na białej wstążce - cudo! Trzęsie mną strasznie, biorę folię i powoli dochodzę do siebie. Chyba w tym dniu nie było mnie stać na więcej. Od 30-tego któregoś km zaczął poleć mnie mały palce u lewej stopy, teraz boli jeszcze bardziej - to nic... pewnie trochę ucierpiał, zawsze mam problemy z tymi małymi palcami - żona proponuje odciąć, będzie problem z głowy i więcej miejsca w bucie, ale boje się że równowagę stracę ;)


W strefie biegacza - woda, herbata, izotonik (dalej nie wchodził!), bulion - przepyszny. Próbuję zjeść trochę makowca (dość ciężki po biegu, no ale...) po jednym gryzie czuje, że żołądek się upomina i mówi coś na zasadzie - 'daj mi to, a ja ci to oddam jeszcze szybciej'. Makowiec w kosz. Biorę piwo - ojjj tak, pyszne i przesuwam się do wyjścia ze strefy. Zimno więc warto się schować w hali gdzie jest depozyt. Szczęśliwie wychodzą ze strefy biegaczy, gdzie czeka tłum kibiców/rodziny i od razy wpadamy na siebie z żoną. Pierwsze gratulacje, moje podziękowania za kibicowanie i tą fenomenalna flagę. Robimy zdjęcia i idziemy do depozytu. Tam się przebieram i idę na masaż. Mały palec u nogi wygląda koszmarnie, ale po 3 dniach wrócił już do normy. Na masaż nie czekam dłużej niż 10min, bardzo dużo stanowisk i bardzo miło.






I to już koniec.. wracamy do hotelu, prysznic i ruszamy na zwiedzanie Frankfurtu.



Ukończyłem swój drugi maraton, poprawiłem życiówkę o 26min, zdobyłem nowe doświadczenie i już wiem jak pobiegnę następny maraton. Tak pobiegnę, nie wiem jeszcze gdzie.. może Rzym, może Barcelona, ale pobiegnę z tym nowym doświadczeniem, pobiegnę po nową życiówkę, a co z tego wyjdzie? Czas pokaże.

Chciałem też podziękować mojej żonie i synowi za to, że umożliwili mi wychodzenie na treningi. Przeprosić, że czasem znikałem na długie wybiegania...

Dziękuję też Michałowi Kaczmarkowi (fizykoterapeuta), człowiekowi który ma 'złote ręce' i który znów musiał mnie 'składać' do tego maratonu.

Dziękuję wszystkim i proszę o więcej...
Nowy sezon przyniesie nowe wyzwania, a plany mam duże!






7 komentarzy:

  1. Brawo Damian :) gratulacje:) rewelacyjny jest Twój Team;) pozdrowaśki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! A Team zgadza się - niezastapiony :)

      Usuń
  2. Fajnie sie czytalo. :) Zycze powodzenia i trzymam kciuki za nastepne starty!

    OdpowiedzUsuń
  3. Rzeczywiście fajnie się czyta. No i bardzo dobry czas! Na wiosnę reklamuję wyjazd Wiednia - w Paryżu się okazuje byliśmy razem to może i tam pobiegniemy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Leszek!
      Cały czas nad tym intensywnie myślę - Barcelona, Rzym i teraz dochodzi Wiedeń... ciężka decyzja, ale pewnie do końca listopada, na coś się wreszcie zdecyduje :) Dam znać.

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń